Drałować przez Himalaje zamiast lecieć samolotem? Oh Yeah!
Najwłaściwiej mówiąc, to ta cała poniżej opisana eskapada zaczyna się na starym dworcu autobusowym w Kathmandu. Opuściwszy Thamel – dzielnicę słynącą z dogadzania turystom, zostawicie za sobą m.in. to:
I jeżeli zdecydujecie się NIE wsiadać na pokład samolotu lecącego do Lukli, to przekonacie się na własnej skórze, jak wygląda codzienne życie współczesnych Nepalczyków na szlaku, który wraz z postępem ekonomicznym traci na znaczeniu.
Trekking przez Himalajskie wioski:
Dzień 1. Jiri – Shivalaya
Dzień 2. Shivalaya – Kinja
Dzień 3. Kinja – Goyam
Dzień 4. Goyam – Junbesi
Dzień 5. Rest Day. Trekking do Thupten Chaoling Monastery
Dzień 6. Junbesi – Nunthala
Dzień 7. Nunthala – Karikola i trekking na Mera Peak
Shivalaya i najlepszy Dal Bhat w całych Himalajach
Zasadniczy trekking rozpoczyna się następnego dnia, gdy opuszczamy Jiri, a naszym pierwszym przystankiem jest mała, ale za to bardzo śliczna wioska o nazwie Shivalaya. Na szlaku to ostatni bastion cywilizacji, czego przejawem jest możliwość skorzystania z ciepłego prysznica. Tak tylko nadmieniam, bo wielu naszych rodaków nie docenia takiej zdobyczy cywilizacyjnej jak “ciepła woda w kranie”. O tym i o innych wytworach kultury nepalskiej szerzej piszę w osobnym artykule, do którego prowadzi ten link: Nepal – o kulturze w sercu gór
W Shivalaya jadłem jeden z lepszych Dal Bhatów, z niezliczoną liczbą dokładek, pożywnymi warzywkami i bynajmniej nie były to małe porcje. Zarówno mój żołądek jak i mój brzuch bardzo miło tę mieścinę wspominają. W szczególności w porównaniu do kolejnych jadłodajni, które w droższych cenach serwowały mniejsze porcje jakościowo gorszego produktu kulinarnego.
W pamięci pozostaną mi urocze kolorowe domostwa
oraz niestety ogromne wysypisko szklanych butelek 🙁
Gdzie kupić permit na trekking do Parku Sagarmantha?
W Shivalaya można także otrzymać coś w rodzaju “biletu wstępu” czyli zezwolenie na przejście przez fragment Parku Narodowego Sagarmatha za około 30 dolarów.
Dodatkowo musieliśmy trochę zielonych wysupłać (w trakcie przekraczania kolejnych checkpointów) na niesłużącą do niczego konkretnego (poza wspieraniem gospodarki nepalskiej) kartę trekkera TIMS
Odmówiliśmy, tłumacząc, że przestała być obowiązkowa i finalnie nas nie oskubali. Będąc w tamtych stronach pamiętajcie, by obudzić w sobie asertywnego negocjatora i dorzucić kolejny mądry myk do tej listy:
Docierając do Shivalaya, mieliśmy już na “liczniku” około 3 godzin marszu, podczas którego przekonaliśmy się, jak bardzo upstrzona plakatami jest okolica. To był okres jakichś ważnych wyborów w Nepalu. Ale czego one dotyczyły, to – zabijcie mnie – ale nie wiem. Od polityki (nawet tej polskiej, rzekomo tak bliskiej) trzymam się z daleka, tym bardziej nie kręci mnie ona w ujęciu dotyczącym Nepalczyków.
Himalaje – Świątynie i kolorowe budownictwo
Im bliżej do Kinji, tym krajobraz piękniał z minuty na minutę. Pełne uroku małe wioski, skąpane w zieleni doliny, tu ówdzie jakiś wodospad lub górski potok, które pozwalały się ochłodzić. Napotykani na szlaku tubylcy na ogół byli uśmiechnięci, pozdrawiali nas skinieniem głowy, a niektórzy udzielali przydatnych informacji. Chwalili również ponoć wyśmienity ser z jaka, ale jakoś nie było okazji, aby go skosztować. Minęliśmy wioskę Bhadar i uznaliśmy, że nocleg to już sobie zapewnimy w większej mieścinie.
Bhadar i pozostałości po trzęsieniu ziemi
W rzeczonej wiosce moją uwagę przykuł pewien spory talerz lub jak kto woli czasza przypominająca z daleka antenę satelitarną. Jego konstrukcja oraz ułożenie sprawiały, że skupiał on energię promieni słonecznych na czajniku, dzięki czemu zmyślni Nepalczycy za darmo podgrzewają wodę.
Widoczne również były ekipy budowalne zajmujące się najprawdopodobniej odbudową świątyni (zapewne hinduistyczna lub buddyjska) po tragicznym trzęsieniu ziemi z 2015 roku. W rezultacie wtrząsów przekraczających 7,5 stopnia w skali Richtera zginęło wówczas ponad 7000 osób, a ze stratami materialnymi tamtejsza ludność jeszcze długo będzie musiała się zmagać.
Kinja – trekking przez pola uprawne
Tą “większą” mieściną miała być Kinja, lecz doprawdy trudno mówić o jakiejś poważnej dyspropocji między nimi. Ot po prostu trochę więcej domostw, pośród których naszym celem była lodge, czyli kwatera służąca jako domek letniskowy. Skojarzenie tego pomieszczenia z letniskiem nie ma charakteru infrastrukturalnego, a raczej funkcjonalny (izba, w której spaliśmy, oferuje dach nad głową, łóżka, wiaderko z ciepłą wodą i niewielki stolik wraz z krzesełkiem) oraz klimatyczny.
Czułem się tak, jakbym wędrował gdzieś w tropikach, a temperatura pozwalała chodzić półnago (bez koszulki – wyjaśniam od razu, co to by nie pozostawiać niedomówień ;-).
Zresztą wokół rosły bananowce, a lokalna ludność stosowała liście palm do wyrabiania dachów oraz suszyła w słońcu jakieś nie znane mi owoce. Ponadto obserwowaliśmy typowo wiejskie zachowania – ludzi zajmujących się głównie rolnictwem (np. orających pola w tradycyjny sposób, czyli przy pomocy wołów lub pracujące na polu kobiety).
Polsko-nepalska wymiana barterowa
Warto wstać skoro świt, by zobaczyć himalajskie wierzchołki oświetlone najbliższą nam gwiazdą wzbijającą na nieboskłon. Doprawdy nie trzeba być wielkim estetą, aby docenić sposób, w jaki te tamte widoki zachęcały do wyruszenia w dalszą drogę ku miejscowości Goyom.
Na tym etapie trasa wiodła przeważnie przez leśne ostępy, nieprzerwanie biegnąc wciąż i wciąż “pod górkę”. Zapewniam Was, to może być męczące, w szczególności jeśli dźwiga się na barkach 20 kg. W tym kontekście polecam wcześniejszy trening czyli np. taki kiedyś przeze mnie dokonany: Wejście na Rysy i 15 kg ekogroszku
W pewnej chwili przechodziliśmy obok domu na wzgórzu. Jego lokatorka okazała się przedsiębiorczą kobietą z dzieckiem; pod nieobecność męża zaprosiła nas na odpoczynek i chciała dobić z nami targu. Chciała zrobić prezent swemu małżonkowi (pracującemu ciężko jako przewodnik wysokogórski), a tym co wpadło jej w oko była moja żółto-czarna koszulka z nadrukiem promującym którąś tam edycję Runmageddonu.
Większość z Was zapewne się już z tą nazwą kiedyś spotkała, więc daruję sobie jej wyjaśnianie. W zamian na t-shirt zaoferowała zielsko uprawiane we własnym ogródku. I tak oto pozbyłem się niepotrzebnego w sumie ciuszka, a zyskałem (nie płacąc nic ekstra) worek marihuany. Jeżeli zdarzało się Wam pozyskać kiedykolwiek ziółka w równie ciekawy sposób, to pochwalcie się proszę w komentarzach pod tekstem.
Goyam i biedna lokalna społeczność
A jak się potem okazało, dojście do Goyam bynajmniej nie stanowiło nagrody za trud włożony w maszerowanie. Gdybym miał opracować prywatny ranking himalajskich wiosek, które dotychczas odwiedziłem, to Goyom wylądowałoby na ostatnim miejscu. Zaś jego nazwa od tamtej pory zawsze już będzie kojarzyć mi się z innym słowem na literę “g”.
Ledwie 2-3 domy (w tym jeden jedyny, w którym można było się zatrzymać ) klimat doprawdy mroczny, a po “średnio” przespanej nocy, pojawiła się dodatkowo…biegunka. Na śniadanie zażyczyłem sobie ziemniaki z serem i już na etapie spożywania czułem, że to może mieć niewesołe konsekwencje. Ziemniaki były ewidentnie niedogotowane, zaś ser był wątpliwego pochodzenia.
Szczerze wątpie, by zaszkodziło mi cokolwiek innego, co zjadłem wcześniej. W owych domach mieszkali naprawdę biedni ludzie, więc jedynym pozytywnym wspomnieniem był fakt, że daliśmy im co nieco zarobić.
Niemniej jednak, skoro czytacie te słowa, to znaczy, że przeżyłem i wróciłem do stanu, który pozwalał nam na dalszą wędrówkę. Obraliśmy z Piotrkiem wariant przechodzący przez Sete. Znacząco nas to spowolniło, gdyż na tej trasie kluczowym punktem jest bardzo wysoko położona przełęcz Lamjura La (ponad 3500 metrów n.p.m.)
O ile pamiętam, to w owym czasie był to dla mnie rekordowy pułap, na którym się znalazłem. Zapewne wspomniane zatrucie pokarmowe również miało niekorzystny wpływ na i tak słabe aklimatyzowanie się mego organizmu. Wierzcie mi: wlokłem się niczym ślimak, któremu wcale nie jest śpieszno.
Rododendronowy las w Himalajach
Za przełęczą znajdował się piękny zagajnik składający się głównie ze starych rododendronów. To urzekające rośliny i zapewniam Was, że nie trzeba być wielkim fanem kwiatów, aby zachwycić się taką paletą barw. Zanim otoczyły nas one z wielu stron, minęliśmy starego Nepalczyka, który niósł naprawdę wielki ładunek, a wcale nie wyglądał na tak zmęczonego jak ja. Doprawdy chciałbym poznać jego sekret, do dziś zachodzę w głowę, jak on to zrobił. Tak czy owak opadająca ścieżka doprowadziła do noclegu w Junbesi – miasta klasztorów
Trekking do Junbesi – himalajska gościnność
W samej wiosce mieści jeden z nich, a do drugiego (zdaje się, że nieco większy i stanowiący silniejszą atrakcję turystyczną) prowadzi dobrze oznaczona droga. Nie da się zbłądzić, chyba że celowo. Moje wspomnienia z dłuższego, bo tygodniowego pobytu w Thupten Choling, już od miesięcy zawieszone są po tym linkiem:
Mnich z Junbesi uraczył nas mlekiem (prawdopodobnie z jaka), a przechadzka po miejscówkach stanowiących lokalną bazę noclegową zaowocowała wyborem hostelu Zambala. Polecam go ze względu na korzystne ceny i odpowiedni standard, dobre jedzenie i możliwość wzięcia (co prawda za dodatkową opłatą) ciepłego prysznica. Po wielu godzinach marszu takowy luksus plus pyszna kolacja potrafią postawić człowieka na nogi.
Terenówką z Salleri – trasa alternatywna względem lotu do Lukli
Korzystając z okazji, opowiem Wam również o fajnej przygodzie, którą przeżyliśmy, w drodze powrotnej do Junbesi. Otóż wychodzącą z wioski na południe ścieżką można dostać się do miejscowości Salleri. Ten, kogo na to stać może odbyć stamtąd dziewięciogodzinną przejażdżkę dżipem do Kathmandu. Tym samym trekkingowy odcinek można na upartego pominąć, nie wzlatując w powietrze.
Nam jakimś cudem udało się dorwać stopa, tyle że zamiast profesjonalnego kierowcy w wygodnej terenówce, naszym dobroczyńcą był zwykły rolnik za kierownicą traktora z naczepą. Powiedzieć, że była bardzo okurzona, to jakby nie powiedzieć nic. Gruba warstwa pyłu była wszędzie, a poza tym trzęsło jak cholera. Mieliśmy potem poważne wątpliwości, czy ten autostop to była dobra decyzja, niemniej jednak wiemy, jak to jest w Himalajach jechać traktorem używanym do prac w terenie.
Nunthala i pracowite osiołki
Przedostatni etap trekkingu wiódł do Nunthali, w której mieści się baza osiołków. Zwykłym autem praktycznie nie sposób dotrzeć wyżej, więc jeśli chce się cokolwiek przetransportować do Namche Bazaar, to należy skorzystać z tych zwierząt pociągowych. Na ich grzbietach lądują więc np. butle z gazem, worki z ryżem i wszelki prowiant tak potrzebny w górach.
Maszerując tamtędy, moje oczy zaznawały scen, które wywoływały skrajne uczucia. Z jednej strony piękno himalajskiego krajobrazu, z drugiej zaś objuczone ponad miarę, biedne zwierzęta. Paski wrzynające się w ich skórę to był naprawdę przykry i częsty widok widziany przez nas z bliska. Turyści bowiem muszą przepuszczać osiołkowe karawany na wąskich odcinkach dróg, a do takich należą np. wiszące mosty.
Ringmo
Idąc przez Ringmo po drodze spotkaliśmy również uczestników biegu na trasie Jiri – Everest Base Camp. Nam momentami ciężko było stawiać kolejne kroki, a im się “zachciało” tamtędy ścigać. Mieli taką kondycję, że nic tylko pozazdrościć.
Ostatni dzień przed udaniem się do klasztoru minął nam na dojściu do Kharikola. Obserwowaliśmy, jak młodzi Nepalczycy w ramach rozrywki grają w coś, co z grubsza przypomina bilard. Nie mam pojęcia, jak ta gra się nazywa, ale zdaje się, że chodzi w niej o to, aby za pomocą pstryknięć palcami umieścić “swoje kapselki” w narożnikach blatu. W zasadzie ani to kapsle ani monety – jakieś takie płaskie, drewniane kółeczka, które postanowił przetestować Piotrek:
Przyznacie, że stół do gry dość pomysłowo został wykonany. Pamiętam jeszcze, że moją dietę uzupełniłem wtedy o gotowane jajka, których od wielu dni nie jadłem. W wyższych partiach gór stanowią one towar deficytowy. Innego rodzaju deficyt (brak dostatecznej uwagi) może dopaść czytelników bloga, jeśli jeden wpis ciągnie się bez końca. Pozwólcie zatem, że tę historię zakończą zdjęcia ciekawego obiektu architektonicznego – świątyni na wzgórzu w Kharikola.
Bądź na bieżąco