Thupten Choling to klasztor buddyjski położony w odległych górach Nepalu oraz mój dom, w którym mieszkałem przez 7 dni, pracowałem, medytowałem, a bawiłem się z dziećmia przede wszystkim szukałem oświecenia. Założony został przez Jego Świątobliwość Trulsika Rinpocze w latach 60. XX w. i do dziś pozostaje autonomiczną instytucją religijną. Dzięki izolacji oraz skupieniu się na tradycji w dużej mierze zachował też swą autentyczność jako miejsca nakierowanego na rozwój duchowy.
Żyjących tam ponad 700 mnichów (tak podają źródła, choć na oko było ich ok. 100) w przeważającej większości uchodźców z Tybetu, wiąże celibat, a kurczące się z roku na rok zasoby poważnie ograniczają. Ot choćby brak publicznych placówek służby zdrowia sprawia, że życie w klasztorze nie należy do najprostszych. A jak to wygląda w praktyce?






Tybetańskie smaki, czyli klasztor Thupten Choling od kuchni
Dwóch raczej leniwych podróżników goszczących w klasztorze ustawiło sobie budziki na 8:00, ale i nie byliby oni sobą, gdy nie wstali 40 minut po godzinie ZERO. 😉 W końcu ile można spać, gdy śniadanie czeka. Typowy mnich zaczyna medytację ok. 6 rano, a na nogach musi być wcześniej.
W kuchni robota idzie pełną parą. Pracują tam wyłącznie kobiety, a każda z nich pełni określoną funkcję np. jedna obiera tonę ziemniaków do garnka, druga zaś czyści i kroi warzywa (np. rzodkiew i kapustę), a trzecia zajmuje się ryżem.



Ów garnek jest wielkości dmuchanego basenu dla dzieci, a jego docelową zawartość stanowić będzie smaczna “serpha stew” – tania, lecz pożywna zupa, którą my nazwaliśmy ziemniaczanką. Następnie gotowana jest herbata z mlekiem, więc ognisko płonie od świty do zmroku. Niestety nikt tam nie pije kawy, więc nie skosztowaliśmy napoju bogów :-(. W sumie to by się nawet zgadzało, bo w buddyzmie nie ma boga lub bogów, do których wznoszone są modły.

Zawsze będę wdzięczny dla pań kucharek – były dla nas cudowne. Każda z nich zachowywała się jak opiekuńcza babcia próbująca przemycić na talerzu dodatkowego schabowego pod ziemniakami i czekająca z dokładką ma głodnego wnuczka. Nie zabrakło też herbaty – czasem aż strach było usiąść, bo ni stąd, ni z owąd pojawiał się ktoś z termosem i pytał: “Cha?” – co po tybetańskim oznacza herbatę.
Modlitwy i zabawa
W kuchni pałętało się wiele osób, w tym mój przyjaciel mnich, który znał jedynie pojedyncze słowa po angielsku, a ja żadnego po tybetańsku, więc porozumiewaliśmy się na migi

A w wolnych chwilach zajmowaliśmy się iskaniem 🙂

Do jego głównych obowiązków należało nalewanie herbaty podczas modlitw w Gompie. Kiedy poskarżył się na chroniczny ból nadgarstka zasugerowałem, że może być to związane właśnie z częstym noszeniem dużego czajnika i przez niego wywołanym zespołem cieśni nadgarstka. Przypadłość dość poważna, ponieważ wkrótce ów mnich miał ruszyć do Kathmandu na leczenie.
Oświecenie przez pracę
Po 9 rano (a jakże – spóźnieni o studencki kwadrans) zaczęliśmy robotę na dziedzińcu. Głównie wyciągaliśmy gwoździe z desek, które posłużą do budowy dachu dla świątyni (tam nic się nie marnuje), i tak do 16 z kilkoma przerwami na lunch i herbacianą popitkę. Skoro nie uznają tam marnotrawienia (i bardzo słusznie – ludzie, opamiętajcie się w konsumpcji!), to i za kołnierz nic nie wylewaliśmy; wszystko trzeba było dopić do dna.


A w trakcie przerw zawsze znajdowałem czas na zabawę z dziećmi. Było głośno i radośnie
Oświecenie przez medytacje
O 19 zostaliśmy zaproszeni na zajęcia z medytacji, które odbywały się w gompie. Gompa to specjalne pomieszczenie do słuchania nauk i praktyki medytacyjnych, rodzaj świątyni. Było to dla mnie niesamowite przeżycie, gdyż nigdy wcześniej nie oddawałem się tej formie refleksji.
O 22 jak grzeczne uczniaki udaliśmy się w kimę. Zabrakło wyjazdowych szaleństw, wieczory były raczej nudne – jak wczasy w Ciechocinku. Ale nie dla mnie. Cieszyłem się każdą spędzoną tu chwilą. Próbowałem zajrzeć w głąb siebie, a w klasztorze panowały idealne do tego warunki. 😉
Tybetański buddyzm – filozofia “być” obecnym “tu i teraz”
Od dziecka wychodziłem z przeświadczenia, że hart ducha bierze się z siły mięśni, a trening i regularne męczenie się najlepiej wpływają na kształtowanie się charakteru. Ale czy za naszą siłę odpowiedzialne faktycznie są muskuły poprzypinane do zdrowych stawów i prostego kręgosłupa?
Pobyt w klasztorze Thupten Choling uświadomił mi, że prawdziwa siła tkwi w naszym umyśle i trudno dla niego o lepszy trening niż medytacja. Dzięki mantrze wprowadzaliśmy się w trans, z którego wybudzały nas dźwięki instrumentów. Działały niczym zimny prysznic, otrzeźwiały natychmiast :-D.
I chociaż wielokrotnie trudno mi było skoncentrować się całkowicie, to doceniam takie narzędzie poznawczo-relaksacyjne. Z początku dość często uciekałem myślami w różne strony, ale takie zazwyczaj są początki wszelkich czynności mentalnych. Przekonałem się, że w aspekcie medytowania sprawdza się powiedzenie, że praktyka czyni mistrza.

Co mi w głowie zostało?
Przede wszystkim wymieniłbym skupienie na tym, co jest tu i teraz. Gdyby zapytać niedźwiedzia albo jaka (żeby było bardziej po nepalsku 😉 o to, jaką dziś mamy datę lub godzinę, to szczerze wątpię, by rachuba czasu miała dla niego jakiekolwiek znaczenie. Najprawdopodobniej odpowiedziałby: -Oczywiście, że jest “teraz”. Cóż innego może być?
Oderwanie się od codzienności warszawsko-polskiej sprawiło, że przez kilka dni byłem jak taki jak. 😉 Owszem byłem świadomy, że zbliżają się święta, ale poza tym to kompletnie straciłem poczucie czasu. Nie wiedziałem, jaki był dzień tygodnia, nie korzystałem z żadnego czasomierza. Schronienia i odpoczynku szukałem, gdy słońce chyliło się ku zachodowi, a przyszłość…zaakceptowałem w jej naturalnym, samoistnym zjawianiu się. Przestałem się rozczulać niepewnością jutra, a to, co się miało zdarzyć, postanowiłem brać na klatę.
Dumny, prężny i mężny stawiam tu pytanie: co innego może być niż “teraz”? Teraz (gdy publikuję ten wpis) uśmiecham się i czuję się szczęśliwy, wiedząc, że ileś tam osób przeczyta go i zdecyduje się go polubić lub skomentować.
Mnich idący w górę, czyli wiara w magię cyfry “trzy”
Ciekawostką może być fakt, że w tym cudownym miejscu, na wyższych piętrach wzgórza znajdują się jeszcze pojedyncze domki, a każdy z nich ulokowano coraz wyżej. Do pierwszego z nich mnich trafia na 3 miesiące, a do drugiego już tylko na 3 tygodnie. W trzecim, najwyższym zostaje już tylko na 3 dni i tak kończy się cała jego klasztorna działalność.
Byłem mocno zdziwiony, dowiedziawszy się, że te przenosiny z niżej położonego domostwa do budynku na wyższym pułapie stanowią jakby licznik odliczający czas do kresu życia. Mnisi mieszkają tam w odosobnieniu z nadzieją na oświecenie przed śmiercią. Hmm, tylko jak to się dzieje, że taki mnich przeczuwa, kiedy umrze?
Jak skończę lekturę “Tybetańskiej księgi życia i umierania” (The Tibetan book of living and dying) to obiecuję wyjaśnić tę zagwozdkę. Rzeczoną książkę serdecznie polecam, ostrzegając zarazem, że może zmienić Twoje podejście do jednego lub/i drugiego.
Podobne przygody

Jeśli uważasz, że moje publikacje są interesujące lub wniosły jakąkolwiek wartość do Twojego życia, to postaw mi proszę wirtualną "małą czarną". Dzięki Twojemu wsparciu serwis pozostanie bez tych brzydkich reklam, które ciągle trzeba zamykać.
Bądź na bieżąco