Biegaliście kiedyś po górach? Jeśli nie, to powinniście choć raz w życiu tego spróbować. Doszedłszy do obozowiska rozbitego na wysokości kilku tysięcy metrów, warto w ramach aklimatyzacji rozprostować kości i chociaż kilka minut pohasać bezpiecznie po równiejszym terenie pozbawionym ostrych kamieni, wystających korzeni i bagnistych kałuży.
Nie żeby od razu trzeba było bać się, że coś nas nagle za nogę chwyci i wciągnie pod ziemię – ze względu na śliskość raczej: aby sobie nogi nie skręcić lub innej krzywdy nie przydać kończynom. Wszelkie bowiem rozcięcia, otarcia lub spuchnięcia nie tylko zwiększą dyskomfort, mogą również boleć i być przyczyną opóźnień podczas długiego marszu.
Ja po górach biegam i do takiej aktywności gorąco Was zachęcam. A o różnych aspektach związanych z taką formą przemieszczania się, poczytać możecie tutaj: o bieganiu po górach
Annapurna Circuit w liczbach
Nie bez kozery chwilę wcześniej wspomniałem o konieczności chronienia i zabezpieczenia stop i nóg przed różnymi kontuzjami. Ten dość długi wpis dotyczy de facto liczącego między 131 a 235 km okrążenia wokół Annapurny (rozległego masywu górskiego o długości 55 km). Najwyższym z szeregu tamtejszych wierzchołków jest główny top Annapurna I mierzący aż 8091 m n.p.m.
Pokaźny ponad 100 ilometrowy przedział liczbowy zależy od tego, gdzie zakończymy naszą wędrówkę oraz które odcinki zdecydujemy się przejechać samochodem.
Pełny wariant trasy przecina dwie różne doliny rzek, a na odcinku położonym najwyżej nad poziomem morza biegnie wzdłuż krawędzi płaskowyżu tybetańskiego. Większość wędrowców pokonuje trasę w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Dzięki temu nie tylko jest im łatwiej pokonać leżącą na 5416 m przełęcz Thorong La, ale również ich organizmy muszą się mierzyć z mniejszymi dziennymi przyrostami wysokości.
Plan trekkingu Annapurna Circuit
Oficjalnie rekomendowana trasa zaczyna się w Katmandu od kilkugodzinnej (zwykle około siedmiu) podróży do Besishahar (pułap 760 m n.p.m), której nie sposób przebyć inaczej niż w roli pasażerów platformy napędzanej końmi mechanicznymi. Do wyboru mamy prywatne auto z szoferem lub publiczny autobus. Nie musimy się specjalnie spieszyć, nieco dłuższa podróż busem wcale nie oznacza straty czasu.
(tutaj opis jeden z takich podróży)
Z okien wolniej jadącego pojazdu dostrzec możemy więcej szczegółów krajobrazu (a w szczególności podczas pierwszych odwiedzin Nepal dla typowego Polaka równoznaczny jest z egzotyką) oraz odpocząć przed trudami maszerowania. Tudzież wypocząć po przelocie samolotem, który z nami na pokładzie lądował dzień wcześniej w Katmandu. Jeśli chcemy spacerować krócej, to start można urządzić sobie kilkanaście km dalej w osadzie Bhulbhule w dolinie rzeki Marshyangdi.
Niezależnie, skąd finalnie zrobimy nasze off we go to pierwszych 8 dni równoznaczne jest z codziennymi marszami pomiędzy następującymi miejscowościami (w nawiasach ich wysokość w metrach n.p.m.): Besishahar Khudi (790) – Bahundanda (1310) – Jagat (1290) – Dharapani (1920) – Chame (2630) – Pisang (3190) – Manang (3520).
Dziewiątego dnia (można rzec, że przebiliśmy pod względem wysiłku pewnego Stwórcę o całe 2 dni 😉 robimy sobie tzw. rest day i aklimatyzujemy się w wiosce Manang. Przy okazji można zamoczyć nogi (lub w razie potrzeby nawet całe ciało w wodach (o ile nie będą zbyt zimne) jeziora Gangapurna.
Tamte strony, nie dość że obfitują w spektakularne widoki na sam masyw Annapurny, to jeszcze pozwalają przyjrzeć się z bliska architekturze i wystrojowi autentycznych wiosek w stylu tybetańskim. Mowa o Ghyaru i Ngawal, a w jednej z nich (jako że leżą jeszcze wyżej niż Manang) warto zanocować w celu mocniejszej aklimatyzacji. A oto owo świetnie zachowane, oryginalne budownictwo:
Kolejnych 8-12 dni przypada na wędrówkę z Manang do Pokhary. Jej schemat przedstawia się następująco: Thorung Phedi (4500) – Muktinath 3800) – Jomsom (2500) – Marpha (2665) – Lete (2470) – Tatopani (1160) – Ghorepani (2775 m) Birethanti (1050) – Pokhara (827). A z tej ostatniej poprzez Katmandu opuścimy Nepal.
Niektóre z tych jedniodniowych odcinków można przebyć na rowerze górskich lub skorzystać z podwózek – aczkolwiek opcje te zależą od kondycji uczestników wyprawy oraz budżetu, jakim dysponują. A propos budżetu:
Kolejną popularną wycieczką poboczną jest wizyta nad jeziorem Tilicho lake. (niestety ze względu na zbliżające się śniegi ten side trekk z Karoliną musieliśmy sobie odpuścić)
Obecnie wzdłuż szlaku i w okolicy samej zbiornika (w tzw. Tilicho Base Camp) znajdują się chaty, więc nie trzeba taszczyć własnego sprzętu kempingowego. Jeśli natomiast ktoś chce przejść do Jomsom drogą Tilicho, to nie uniknie biwakowania pod chmurką, a uprzednio zaopatrzenia się w solidny namiot. W określonych porach roku ataki i nagromadzenia śniegu mogą sprawić, że przeprawa będzie niebezpieczna lub niemożliwa do realizacji. Z innych nieco mniej popularnych przedsięwzięć wymienić należy trekkingi: Annapurna Seven Passes i Annapurna Seven Hills.
Zalecane jest tędy wędrować
Wraz z Karoliną w ten sposób szliśmy, a nasza wyprawa swój początek miała w Pokharze, w której spędziiśmy jedną noc. Pokhara jest drugim co do wielkości miastem w Nepalu, więc jak na tamte warunki to całkiem spora „metropolia” zamieszkiwana przez nieco ponad 300 tys. osób. Czyli z grubsza odpowiednik naszego Lublina.
Atrakcje Pokhary
Poza stwierdzeniem, że to największe miasto w obrębie Obszaru Chronionego Annapurny, znajduje się tam kilka obiektów uchodzących za jakieś pierwszorzędne atrakcje. Turyści goszczący w tym rejonie świata odwiedzają zatem m.in. sanktuarium Tal Barahi, niewielką świątynię hinduistyczną Varahi Bhagvati (jedne z wielu miejsc kultu w tamtym mieście) oraz jaskinię Mahendra Gufa.
Miłośnicy ładnych krajobrazów udają się tam zwykle do trzech punktów widokowych, tj. Kanhu Danda, Sarangkot oraz do zbudowanej w 1996 roku Pagody Pokoju Światowego. Rzesze turystów można też spotkać nad jeziorem Phewa, zaś górołazów przyciągnąć powinno International Mountain Museum w Ratopahiro. Nazwy tego ośrodka nie przekładałem na polski; sądzę że dla wszystkich powinna być jednoznacznie zrozumiała.
Nasza trasa Besisahar – Jomsom
Z Pokhary wyruszyliśmy w kierunku Besisaharu, gdzie nabyliśmy pozwolenia, czyli permity i oficjalnie rozpoczeliśmy wędrówkę, a pokonanie tych ponad stu kilometrów zajęło nam jakieś 12 dni. Z zakamarków pamięci na powierzchnię świadomości wypływają mi takie miejscowości jak Tall, Górne i Dolne Pisang, Chame, Thorung Phedi oraz Muktinath i Jomsom – z którego wróciliśmy prosto do Kathmandu autobusem
Dłuższy, całodniowy postój aklimatyzacyjno-regeneracyjny odbyliśmy w Manang. To mała, ale przeurocza wioska z widokiem na Annapurne II (7937m). Jest otoczona pustynnym stepem, a w jej pobliżu znajduje się bardzo stary klasztor (widoczny na zdjęciu).
Spacer aklimatyzacyjny Ice Lake (przed przełęczą Thorung La Pass)
Takie plenery napełniają me serce radością, której nie jest w stanie nic zmącić, nawet fakt, że nie dane nam było zamoczyć stóp w wodach pobliskiego jeziora o trywialnej nazwie Ice Lake. O tej porze roku (środek zimy – druga połowa stycznia) ono zamarza, a my właśnie w jego kierunku zdążaliśmy, schodząc z głównego szlaku.
To był nasz spacer aklimatyzacyjny – moim zamiarem było wdrapanie się na pułap 4600 m. Przed nami był kawał ciężkiej pracy. Karolina nie wiedziała podówczas, co w himalajskiej praktyce oznacza kilometr przewyższenia. Żywiłem więc nadzieję, że mnie nie zabije, jak już przekona się o tym na własnej skórze.
Wytrwały pies zapracował na “swój” akapit
Takowe ryzyko istniało, jako u mej towarzyszki widoczne były pewne przejawy fochliwości (nie mylić z płochliwością :D). O nich przeczytacie w akapicie pt. Achy, ochy i fochy, a teraz parę zdań poświęcę „braciom mniejszym”, a zarazem stworzeniom bardziej „ułożonym” ;-). Wspomniany „spacerek” zaowocował napotkaniem kilku gatunków zwierząt – m.in. dystyngowanie latającego ptactwa, niestrudzonych jaków oraz niespiesznie żyjących sobie koni.
Ponadto w drodze do rzeczonego zbiornika wodnego towarzyszył nam pies. Niby zwyczajny, ale wyraźnie odważny i pewny siebie. Przypałętał się do nas tuż po opuszczeniu wioski Braga. Myślałem, że śledzić nas będzie tylko przez krótką chwilę…ale skubany od pewnego momentu, zamiast iść za nami, to szedł przed nami, a na skrzyżowaniach wybierał odpowiednią drogę. Nie miałem pojęcia, jak się wabi, ale labrador ów szedł przodem, więc „robił” za psa-przewodnika ;-).
Jakby tego było mało, to jeszcze zaczekał na nas przy brzegu jeziora, a potem odprowadził w dół. Nie odstraszyła go nawet inscenizacja sloganu: “być albo nie być” (na zdjęciu) wykonana przez Karolinę:
Przez cały czas dreptał wraz z nami bez specjalnego wysiłku – co wydaje mi się dość niesamowite. Nie sądziłem bowiem, że swobodnie na takich wysokościach panoszą się psy. Trekking z takim przewodnikiem to ja rozumiem? ? Wydatnie pomogło to nam zyskać bazę aklimatyzacyjną konieczną do pokonania przełęczy Thorung La.
Prysznic pod 205 m wodospadem
Nie chcę tu gorszyć nikogo (a zwłaszcza osób bardzo o higienę dbających), ale sądzę, że ustanowiłem całkiem niezły rekord w liczbie godzin bez kąpieli. Trzeba Wam wiedzieć, że niby prosta czynność jak mycie się, w Himalajach jest zazwyczaj pozbawiona komfortu.
Czasem kabina prysznicowa wygląda jak kotłownia lotniskowca, z labiryntem rur pokrywających ściany i sufity, w których płynie letnia woda z ogrzewacza solarnego. Innym razem jest to po prostu kubeł wody podgrzanej wcześniej w czajniku. I to musi nam, przywykłym do prywatnej łazienki z hektolitrami nawet gorącej wody, wystarczyć.
Dlatego warto się zatrzymać przynajmie na jedną nockę w miejscowości Tal (na początku trekkingu), gdzie będziecie mogli skorzystać z naturlanego prysznica
Ta rekordowa wysokość (ponad 200 metrów w pionie robi znacznie większe wrażenie niż drugie tyle w poziomie) sprawiała, iż każda spadająca kropla powodowała ból. A wystarczyło tylko lekko się zbliżyć, aby być mokrym jak kaczka. Jednakże uwielbiam korzystać z takich darów natury, zwłaszcza, że okazji do umycia się na szlaku wielu nie ma.
ACHY, OCHY I FOCHY
Innego rodzaju komfort – psychiczny – zapewnić może miłe towarzystwo napotkanych pozytywnych ludzi. Takim bez wątpienia był Van – Koreańczyk którego poznaliśmy na szlaku. Swoje kroki stawiał tak blisko krawędzi, że musiałem na niego uważać, aby nie spadł. Mimo to lubiłem z nim chodzić, ponieważ miał przyczepiony głośnik do plecaka, dzięki czemu mieliśmy okazję posłuchać muzyki. Ułatwiała ona rytmiczny marsz, nawet jeśli nie każda melodia trafiała w mój gust.
Obłożenie na szlaku Annapurna Circuit
Tajemnicą poliszynela jest fakt, że trekking wokół Annapurny należy do tych bardziej tłocznych (sznur turystów ciągnie się od wioski do wioski), a co za tym idzie – również droższych. Widać to jak na dłoni chociażby po cenach dal bhata, który stanowi główną pozycję w lokalnym menu. Tak jest w sezonie, czyli w ciepłych miesiącach wiosennych – zanim nadejdzie połowa czerwca, a wraz z nią monsuny.
Ale zimą jest inaczej! Szlak wygląda na opuszczony, lodże w mniejszych wioskach są zabite dechami, a niższe kwoty za Dal Bhata łatwiej wynegocjować. Zaś na w pełni należne achy i ochy (wyrazy zachwytu, który nie łatwo oddać w słowach, choć zawsze się staram) trekking ten zasługuje bez cienia wątpliwości. Fizycznie chwilami męcząca wędrówka pozwala zresetować głowę, która w ten sposób “odpoczywa”. Do dziś żałuję, że nie zostałem dłużej np. w takiej niezwykle kolorowej mieścinie jak Tall.
Jak przygotować się na trekking Annupurna Circuit?
Wyżywienie
Podczas takiej wyprawy nie uniknie się wydawania pieniędzy na żywność, której – przyznajmy to szczerze i bez ogródek – do najzdrowszej zaliczyć nie sposób. Kupując w sklepie garść batonów (nazwy się pewnie sami domyślicie, jeśli Wam powiem, że zawierały orzeszki ziemne i nugat zatopione w karmelu i oblane czekoladą), nieopatrznie wystosowałem takie pytanie z tezą:
– Karolciu, a wiesz, że Pieter… to on przytył w tych górach?
Wtedy nie wiedziałem, że będę tego żałował. Nie przeszło mi przez myśl, że tymi słowami niezamierzenie rozpętam małą wojnę ?)
– Chcesz powiedzieć, że będę gruba? FOCH!
Następnego dnia w knajpie:
– Ja nie chcę tego Dal Bhata. Wezmę sobie zupę!
– Karo, ale ta zupa nie ma nawet klusek i jest z paczki. Potrzebujesz energii. Masz zjeść coś pożywnego!
– Nie będziesz mi mówił, co mam robić. FOCH!
– ?
Drogie Panie! My, faceci – nie tak wrażliwi i domyślni oraz pozbawieni kobiecej empatii – zawsze będziemy Was kochać, bez względu na Wasz poziom tkanki tłuszczowej. A najbardziej Was kochamy, kiedy z Waszych pełnych talerzy wszystko znika i widać, że macie energię. Odpowiednie żywienie w górach to podstawa. Możesz próbować oszukać swój organizm i pełnowartościowy posiłek zastąpić małą przekąską, ale uwierzcie mi na słowo, prędzej czy później odbije się to na Waszym zdrowiu czkawką.
Pozwólcie przy okazji proszę, że podzielę się z Wami moim małym sekretem odnośnie odżywiania: jeżeli macie ochotę np. na ogórka, to spałaszujcie go. Jeśli wolicie coś kwaśnego, to zjedzcie cytrynę. A jeżeli na śledzie i czekoladę? To gratulacje: bo prawdopodobnie jesteście w ciąży, więc tym bardziej się nie hamujcie!
Macie prawo wcinać za dwóch – wsuwajcie śledzie i czekoladę (choć raczej jedno po drugim, bo maczać śledzia w ciepłej czekoladzie to raczej nikomu nie ujdzie na sucho) ? Organizm sam podpowiada, czego potrzebuje! Musimy tylko uważnie słuchać. I mieć nadzieję, że owe podpowiedzi okażą się prawidłowe i nie doprowadzą do takich sensacji żołądkowych, jakich doświadczyłem pewnej nocy w Goyam:
Koszty i śpiwory
Na niemałe koszty wyprawy (30 USD/dzień/os) składał się też zakup grubego śpiwora (120 USD) dla Karoliny oraz zaopatrzenie się grube i ciężkie kurtki z wełny jaka. Nie wiem, jak bez nich przetrwalibyśmy zimne noce i poranki. Dla przykładu taka anegdota: w kalendarzu był jakiś 20 stycznia, na zegarze siódma rano i – 5°C za oknem, co nie znaczy, że w środku mamy cieplej.
Warto dodać, że w większości miejsc były dostepne ciepłe koce, więc to wcale nie jest tak, że śpiwór jest niezbędny.
Nepalczycy jeszcze nie odkryli, że przy zamkniętych drzwiach można szybciej ogrzać pomieszczenie. Brak nawyku zamykania drzwi dał mi się już we znaki na trekkingu pod Everest Base Camp
Zresztą przy braku izolacji lodgy, nie robiło to wilekiej różnicy. I wówczas z moich ust paść mogło:
– Dzień dobry Karolciu 🙂
– Nie będziesz mi mówił, jaki mamy dzień, FOCH! 😀
Żarty żartami, ale zaraz po przebudzeniu się i rozprostowaniu kości, nie prezentowaliśmy się najlepiej. Podczas takiego zimowego trekkingu, to jest norma: wyglądać jak para zmarzlaków czekających na rozgrzewające i ożywiające cerę promienie słońca. A gdy w ich asyście, po śniadaniu, ruszyliśmy w dalszą drogę, to podniósł się nam nastrój i wróciły uśmiechy – o takie jak na tej ostatniej fotce widoczne!
Bądź na bieżąco