Sporo można dowiedzieć się o człowieku i jego pasji, jeśli zada mu się odpowiedni zestaw pytań otwartych. Takie ćwiczenie dość często się stosuje podczas warsztatów rozwojowych lub w procesie terapeutycznym. Można też za pomocą takich pytań przeprowadzić swoisty wywiad z samym sobą. Swego czasu (po powrocie z Mont Blanc) sięgnąłem po to narzędzie. Świąteczny czas i namowy kilku bliskich osób sprawiły, że postanowiłem podzielić się z Wami tymi refleksjami.
Stojąc w najwyższym punkcie Starego Kontynentu czułem…
…radość, taką płynącą z głębi serca, że się udało. Pomimo silnego wiatru, który zmusił wszystkich innych do powrotu do schroniska Goutier. Odczuwałem wielką euforię, że się udało, że oto stoję na wierzchołku wysokim na 4810 n.p.m, a pode sobą widzę chmury. Nie myślałem o przeszłości, ani o przyszłości (no może jedynie, jak stąd zejść), skupiłem się na teraźniejszości.
Wdychałem tamten moment całym sobą. Byłem przesiąknięty tym doświadczeniem do szpiku kości. Wtedy zrozumiałem, że chcę robić wielkie rzeczy.
Największą satysfakcję miałem z…
…pokonania własnego strachu. Przed każdą wyprawą mam go w sobie, a nierzadko również strach towarzyszy mi w trakcie wspinania się. To nie jest tak, że udaje mi się zawieszać funkcjonowanie ciała migdałowatego – struktury mózgowej prawdopodobnie odpowiedzialnej za pierwotne emocje np. strach. Nie idę beztrosko – jak gdyby nigdy nic – po grani ostrej jak nóż..
Staram się ten strach “okiełznać”. Nie pozwalam sobie na myślenie o nim samym oraz nie rozważam czarnych scenariuszy typu “co będzie, jak wpadnę w szczelinę”. Posiłkuję się wówczas metodą, którą Wam polecam. Próbuję sobie zwizualizować strach jako potężnego smoka (w zależności jak bardzo się boję), a następnie nadaję mu śmieszne imię np. Zosiaczek. Widzieliście kiedyś takiego potężnego Zosiaczka?
Nawet największy smok w takim „przebraniu” zachowuje się jak lękliwy struś. Od razu chowa głowę w piasek ze wstydu i już nie jest taki groźny jak się z początku wydawał…:)
Najtrudniejsze w całej wyprawie na Mont Blanc było…
…oglądanie towarzysza, który zapadł na chorobę wysokościową. Piotrek w pewnej chwili poczuł się bardzo źle i nie był w stanie tego ukryć. Choroba całkowicie odebrała mu chęci do życia, a ja mu bardzo współczułem. Brak apetytu (mimo zmęczenia) w połączeniu z apatią sprawiły, że druh mój marzył jedynie o spaniu.
W sumie nic dziwnego po nocy w schronie Vallot i pokonaniu ponad 800 m elewacji. Momentami było niebezpiecznie, bo żaden z członków naszej grupy wcześniej tego nie doświadczył. Na szczęście po zejściu do schroniska Goutier (i zjedzeniu solidnej porcji makaronu z serem) Piotrek odzyskał wigor i dobry humor. Wtedy wiedziałem, że wszystko zakończy się dobrze. 🙂
Momentem, który szczególnie zapadł mi w pamięć…
…było obserwowanie wschodzącego słońca, kiedy stałem ponad chmurami. Było to przy schronie Vallot, kiedy wszyscy spali. Przecudny widok, niesamowite przeżycie. Chociaż zdobycie dachu Europy stanowiło tak naprawdę moją pierwszą poważną wyprawę. Wcześniej nie przekraczałem pułapu 3 tysięcy metrów, ograniczając się do wyłącznie tatrzańskich szczytów.
W Masywie Mont Blanc wszystko było dla mnie w pewnym sensie dziewicze, przez co czułem się trochę jak dziecko posłane pierwszego dnia do szkoły. Niczym rasowy żółtodziób stanąłem na lodowcu i zbliżyłem się do szczeliny lodowej. Ktoś kiedyś ładnie powiedział: “codziennie patrz na świat, jakbyś oglądał go po raz pierwszy”. Ja to wówczas przeżywałem.
Po raz pierwszy w życiu zbierałem też śnieg, aby zagotować wodę i zalać tzw. liofa. Termin ten oznacza po prostu posiłek, podczas którego spożywa się żywność liofilizowaną. Ale jak się później dowiedziałem, słowo “liof” w języku starosaksońskim znaczy tyle co “kochany”. Uroczy zbieg okoliczności, prawda?
Czytaj więcej o Vallocie:
W drodze na Mont Blanc czyli Vallot i jeden śpiwór dla dwóch
Po zejściu z Mont Blanc miałem poczucie, że…
…Rany Julek, dokonałem tego! Byłem cholernie zmęczony (co widać na ostatnim zdjęciu w drodze powrotnej), ale w głębi duszy bardzo szczęśliwy. Zdobycie szczytu pragnę zadedykować swoim rodzicom, których nie ma już z nami.
Udałem się na Mont Blanc, bo…
…kocham wyzwania. One mnie napędzają. Organizacyjnie to również było wyzwanie, z jakimi na co dzień mało kto się zmaga. Podróż odbyła się w lipcu 2017 roku, zaledwie po 3 dniach przygotowań. Decyzję podjąłem niemal natychmiastowo, po tym jak Marcin zaproponował mi wyjazd.
O kosztach i wyposażeniu
Sama wyprawa nie wiązała się z dużymi kosztami – niektórzy wydają więcej w trakcie jednej weekendowej wizyty w galerii handlowej. We czworo zrzuciliśmy się na transport, do tego prowiant zakupiony w dyskoncie oraz ciepły polar (taki normalny ze sklepu sportowego). Całą resztą dysponowałem, bo jak się człek raz wykosztuje na sprzęt do trekkingu/wspinania, to przed kolejnymi eskapadami pozostaje jedynie uzupełnić niedobory.
Na stopach miałem zwykłe trekkingowe buty, które wcześniej nie raz testowałem w Tatrach. I na szlaku we Francji, przekonałem się, że to nie było komfortowe rozwiązanie. Idąc, musiałem co chwila ruszać dodatkowo palcami, żeby ich sobie nie odmrozić. Potem w schronie Vallot zastała nas noc i to moje obuwie całkowicie zamarzło. Gdy zakładałem je rano, to miałem wrażenie, jakbym je co dopiero z zamrażalnika wyjął. Wnioski na przyszłość wyciągnięte, więc nic tylko kolejne szczyty zdobywać, mądrzejszym (lub/i lepiej wyposażonym) będąc. Amen.
Mont Blanc mógłbym porównać do…
…maratonu odbywanego w za dużych butach (niewygodnych i mogących łatwo doprowadzić do kontuzji), który zdawał się nie mieć końca. A ja niczym nieco narwany biegacz ciągle biegłem i biegłem…napędzany entuzjazmem i chęcią dorównania współtowarzyszom. Nie można zawieść ich oraz siebie, gdy meta jest w zasięgu wyobraźni i z każdą minutą coraz bliżej. Przekonałem się wtedy, że pragnę wchodzić jeszcze wyżej. Potrzebuję przygód jak powietrza; jak biegacz następnych startów potwierdzających, że jest w formie.
Bez nich nie dałbym rady…czyli zdań niedokończonych część druga
Niemało już wiecie o mojej wyprawie na Mont Blanc, ale każdy szanujący się bloger (czy szerzej mówiąc “narrator”) w zanadrzu trzyma więcej anegdot i przemyśleń. Tudzież materiałów audiowizualnych, z których niestety tylko część ma wystarczająco dobrą jakość, aby je pokazać światu. Mówiąc światu, mam na myśli przede wszystkim Was, czytających te słowa.
Bez Waszych kliknięć, subskrypcji i komentarzy – o które serdecznie proszę, bo to mnie bardzo motywuje do następnych przygód – całe to moje blogowanie byłoby tylko “pisaniem do szuflady”. Dziękuję Wam za wszelki odzew i będę wdzięczny za kolejne treści od Was. A jeśli macie konkretne pytania, to śmiało przysyłajcie mi je na ten adres: pawel (at) najednejlinie.pl Gdy się nazbiera większa pula, to odpowiem na nie w formie artykułu Q&A.
Podróż na Mont Blanc zakończyła się sukcesem, dzięki…
…wspaniałym ludziom, z którymi szedłem. Krótkie wspomnienie o każdym z nich w tym miejscu to konieczność. Bo jak grupa jest zgrana, to można wejść wyżej i zdziałać więcej, niż zakładaliśmy. Cała nasza paczka stanowiła nagromadzenie wielu przydatnych kompetencji. Do dziś zachodzę w głowę, co takiego ja (wówczas z minimalną wiedzą i nieokreślonymi umięjętnościami) wniosłem do tej ekipy. Hmm…na pewno słuszny wzrost i sokole oko do wypatrywania ewentualnych lawin, tudzież przeglądania prognoz pogody albo zapasu alkoholu, hehe.
Piotrek – dzielny facet, świetny kompan i podróżnik pełną gębą.
Na co dzień informatyk. Podzielił się ze mną miejscem w swym śpiworze (Jeden śpiwór dla dwóch) i znosił moje humorki (zwłaszcza te na wspólnej wyprawie w Himalaje – Czytaj więcej) Z kolei potem ja, ramię w ramię pomagałem mu zejść do schroniska Goutier, kiedy dopadła go choroba wysokościowa. To było nasze pierwsze spotkanie, ale od razu złapaliśmy wspólny język i przełamaliśmy bariery wstydu oraz te związane z okazywaniem naszych słabości. Polubiliśmy się na tyle, że razem pojechaliśmy do Nepalu i spędziliśmy między innymi w swoim towarzystwie 3 miesiące, chodząc po Himalajach.
Wojciech – przeze mnie zwany Wojtechem.
Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś znał tyle dowcipów co on. Prawdziwy brat-łata i dusza towarzystwa. Zadziorny, ale potrafiący w porę wycofać się, aby nie spowodować konfliktu. Żałuję, że nie pojechaliśmy na kolejną wspólną wyprawę. Mimo że nadawaliśmy na podobnych falach, to jakoś kontakt się urwał. Ufam jednak, że los jeszcze nie raz przetnie nasze ścieżki.
Marcin – gość z niesamowitym podejściem do życia.
Potrafi obrócić wszystko w żart, aby dzięki temu łatwiej było wybrnąć z trudnych sytuacji. Poznaliśmy się podczas wejścia na Rysy. Wypad na Mont Blanc utwierdził mnie w przekonaniu, że oto mamy do czynienia z człowiekiem, który zarazem ma “łeb na karku”, ale przejawia luźne podejście do życia. Potem razem pojechaliśmy zdobyć Kazbek i Elbrus. Świetnie się dogadujemy i wiem, że mogę na niego liczyć. Szkoda tylko, że chrapie…Well, nobody’s perfect.
Rzeczami, bez których nie obyłbym się tam na miejscu…
…były te wymienione poniżej:
Termos – przedmiot ratujący życie, bo dla wychłodzonego organizmu nie ma nic lepszego niż ciepła herbata.
Czekan – służył mi jako przedłużenie ręki. Wydatnie przyczynił się do pokonania trudnego, skalistego odcinka między schroniskami Goutier i Tette Rousse. W sytuacjach krytycznych (gdy już nie można iść dalej), można nim wykopać jamę w śniegu. W całym swoim dotychczasowym życiu, to tak na serio to myślałem o tym 2 razy. Raz taki pomysł dopadł mnie podczas śnieżycy na Mont Blanc. Uciekaliśmy przed nią do kontenera Vallot. I nawet zdążyliśmy, więc nie musiałem się bawić czekanem w śnieżne wykopki.
Ciepła odzież – głównie mam na myśli buty oraz kurtkę (która musi dawać tyle ciepła jak piec. Obecnie posiadam jedną sztukę oldschoolowego Milleta z trzeciej ręki. Co ciekawe jest starsza ode mnie i waży zajebiście dużo, ale wiem, że mogę jej ufać). To jeszcze nie ta wysokość, żeby zabierać skorupy z wewnętrznym botkiem (a ceny za takie są czterocyfrowe i nierzadko pierwsza z tych cyfr jest większa od jedności). Obuwie muszą zapewniać ciepło, bo odmrożone palce nie są niczym dobrym.
Mapa i GPS – Ta pierwsza to podstawa, by wiedzieć dokąd, chcemy dojść. A ten drugi pomaga odnaleźć się, zwłaszcza przy fatalnej widoczności.
Śpiwór – a ściślej mówiąc użyczone przez Piotrka miejsce w jego porządnym śpiworze. Mój “śpiworek” z tamtej eskapady, to ja mógłbym zlicytować na rzecz WOŚP lub innej organizacji charytatywnej. Tyle mi się przydał. 😀
Ekspedycja na Mont Blanc nauczyła mnie…
…pokory. Tego, że nie może można polegać na myśleniu, że “jakoś to będzie”. Że bez przygotowań, ot tak sobie jadąc z plecakiem, możliwe jest bezproblemowe zdobycie taaakiej góry. Tym mocniej cieszyłem się, że udała się nam ta sztuka i żaden z nas nie podupadł tam na zdrowiu. Przypominaliśmy czterech muszkieterów, z których ja zasługiwałem na miano D’ Artagnana ze względu na najmniejsze doświadczenie.
Kluczowa okazała się aklimatyzacja. Kolejne pułapy należy zdobywać stopniowo, przez cały czas bacznie wsłuchując się w swój organizm. Trzeba też szybko reagować, gdy już choroba wystąpi, tj. czym prędzej schodzić do miejsc niżej położonych. Jeżeli mamy ze sobą lekarstwa, to należy je zażyć, a nie zgrywać herosów. Czyli jednym słowem wszystko to, co zrobiliśmy na odwrót podczas tamtej wyprawy. No cóż, nie na darmo mówi się, że frycowe trzeba zapłacić.
Aklimatyzacja powrotna – zmęczeni wracamy do domu. Jednak w drodze do Warszawy wpadliśmy na jeszcze
jeden głupi pomysł. Przejazdem będąc w Tatrach, zaliczyliśmy Kościelec i usmażyłem wówczas najlepszą w życiu jajecznicę (Czytaj więcej..) gotując najlepszą w życiu jajecznicę
Bear in mind
Szanowny Czytelniku / Czytelniczko,
Blog jako forma komunikacji społecznej wymaga selekcji, montażu i redakcji treści
audiowizualnych oraz tekstowych. Po to, aby lepiej, łatwiej i przyjemniej się z niego
korzystało. Jeżeli czasami publikuję/piszę/wyglądam bardziej “na luzie” lub nie zawsze w
sposób dla mnie samego naturalny, to czynię to dla Was. Tak, moi drodzy – aby zarazić
Was bakcylem pokonywania swoich słabości poprzez łażenie po nierównym terenie!
Oczywiście chodzić czy wspinać się należy Z GŁOWĄ, po odpowiednim do danej
wyprawy PRZYGOTOWANIU. Szczegółowo piszę o tym tutaj: PRE, czyli Przygotowanie Rzeczą Esencjonalną
A w tym miejscu pragnę zaapelować do Ciebie, abyś koniecznie pamiętał(a) o pokorze i szacunku, jaki się górom
NALEŻY. Bo szczyty są po to, aby je zdobywać, a nie tracić zdrowie lub życie w drodze na nie. Howgh! 🙂
Bądź na bieżąco