Przygoda spod Mont Blanc, którą zapamiętam na całe życie.

Zacznę swój wywód od teorii. Duraluminium to stop glinu z domieszkami innych pierwiastków np. miedzi, manganu, magnezu, krzemu i żelaza. Z takiego czegoś zrobiona jest kopuła lub – jak kto woli – schron umiejscowiony na wysokości 4362 nad poziomem jakiegoś bliżej nieokreślonego morza ;-). Pomyślany został jako awaryjne miejsce pobytu, a nie jako baza dla wspinających sie na Mont Blanc. Ten NIEOGRZEWANY obiekt nosi nazwę Refuge Vallot (schron Vallot). Zaprojektowany został, by pomieścić trochę ponad 12 osób, ale niestety coraz częsciej nocuje w nim więcej śmiałków wschodzących na “Biały szczyt”. Problem w tym, że przede wszystkim to miejsce przeznaczone jest jedynie na awaryjne sytuacje i nie wolno w nim spać.

A czego dowiedziałem się o Vallocie w praktyce?

Duraluminiowy kontener od wewnątrz, ze zrobionym (m.in. przez nas) kipiszem.

Zapach porównywalny z poczekalnią starego dworca PKP. W środku zdecydowanie brakuje kobiecej ręki, ale nie to było najgorsze. Po zmierzchu temperatura tam spadła grubo poniżej zera, a ja na wyposażeniu miałem jedynie cienki śpiwór, taki zwykły na ciepłe dni z Decathlonu. Dosłownie: bieda z nędzą 🙁 będąca smutną konsekwencją spontanicznej reakcji na zaproszenie na wyprawę w Alpy Francuskie.

Otrzymałem od znajomego sms w rodzaju: hej chłopie, dawaj na Mont Blanc, wyprawa niskobudżetowa, wejście na lekko, jedno miejsce w aucie, będzie fajnie”. Odpisałem po 4 sekundach “tak, jadę!”, po czym padło pytanie:
– Pablo, a nie potrzebujesz czasu do jutra, żeby to przemyśleć?
– Mam czekać do północy, żeby ci odpisać, że jadę? 🙂

Pojechałem tam z nimi pełen entuzjazmu. A tam pech, bo na znacznej wysokości pogoda nie dopisała. Pewnie przesadzam, ale pamiętam to tak, że wpakowaliśmy się w sam środek zawieruchy. Silny wiatr, opady śniegu, widoczność na 5 metrów. Stoimy jak kołki, bo iść się nie da. Mróz bije po twarzy. Na szczęście ten stan nie trwał długo i byliśmy blisko Vallot, więc kiedy tylko polepszyła się widoczność, postanowiliśmy przeczekać tam niepogodę. Finalnie uzaliśmy, że bezpieczniej dla nas będzie jeżeli spędzimy w nim noc.

W tym miejscu zwierzę się Wam z czegoś…Otóż, od dziecka marzyłem, aby w jednym ciasnym śpiworze, wylądować kiedyś z dziewczyną uwielbiającą tak ja góry. Obiecywałem sobie, że gdy już dorosnę (a może również przy okazji dojrzeję), to na pewno będę chciał zdobyć razem z nią niejeden trudny szczyt 🙂

Podczas wyprawy na Mont Blanc udało mi się spełnić to moje “śpiworowe” marzenie. Nie przypuszczałem tylko, że zamiast uroczej, cieplutkiej i przede wszystkim zaradnej dziewczyny, w pierdziworku (tak, tak moi drodzy – to jedyny synonim tego kluczowego dla przetrwania zimnej nocy sprzętu*) moim naturalnym, 36-stopniowym “grzejnikiem” będzie Piotrek. Okazał się być kumplem niepozbawionym serca, który przygarnął mnie i uratował tym samym od przemienienia się w kostkę lodu.

W drodze na szczyt. Idziemy związani jedną liną. Okolice Vallouta
Irek trochę się zmęczył na podejściu 🙂
Od lewej strony ja, którego przewiązuje JEDNA, zgrabnie zawiązana lina. Od prawej zaś Piotrek, który się w jakieś liny zaplątał.

Poniżej krótki, nadający się do publikacji fragment dialogu, jaki wówczas odbyliśmy. Piotrek, którego przy każdej nadarzającej się okazji serdecznie pozdrawiam (ale wiecie tak po męsku, bez żadnych podtekstów), walczył wtedy z chorobą wysokościową. Spośród kilku znanych medycynie objawów tej przykrej dolegliwości miał te “lżejsze”, z bólem glowy, brakiem apetytu i chęci do życia – przyfarciło się nam, że nie rzygał mocniej niż po standardowym weekendowym korporacyjnym zapiciu.

Zanim zasnęliśmy ze zmęczenia, to próbowaliśmy jakoś odpowiednio się ułożyć. Te kilka minut i nasza ówczesna “wymiana uprzejmości”, to jak dotąd chyba najzabawniejsze chwile mojego życia:

– Piotrek: ja pier**** Paweł, a teraz odwróć się plecami!
– Ja: Ku***, ale niby jak? Nie ma miejsca!
– Piotrek: No dalej!
– Ja: – To daj trochę maty, stary. Od ziemi strasznie wieje
– Piotrek: Nie trzeba było swojej gubić!

(Zapomniałem wcześniej wspomnieć, że karimatę zwiało mi gdzieś po drodze.)

Później już było spokojniej między nami. Ułożyliśmy się w jednoosobowym śpiworze – stanowczo za ciasnym jak dla dwóch świadomych swej hetereseksualności samców, z których żaden nie uważa się za tego “beta”, że tak się wyrażę.

Z konieczności musieliśmy przyjąć pozycję “na łyżeczkę”, której przetestowanie z ukochaną osobą polecam przy okazji każdemu z Was. Ale w komentarzach pod tym artykułem darujcie sobie proszę wspomnienia, jak to się Wam miło łyżeczkowało pod pierzyną. Za to wszystkie inne pytania, uwagi i dygresje (poza hejtem oczywiście) mile widziane.

Mój “nizinny” kumpel (z zadatkami na stand-upera), jak mu opowiedziałem tę historię, po chwili zadumy skwitował to lakonicznie i na swój “intertekstualny, kulturoznawczy oraz quasi-inteligencki” sposób:

-No tak…Piotr i Paweł. Apostołowie. Solenizanci. Wspólnicy. Delikatesy. Nie ma bata – musiało być Wam ku***sko dobrze w tamtą noc, heh.

Chłopak – jak widać – ma polot do słów i głowę pełnią skojarzeń. Wy, którzy tę relację czytacie, musicie to sobie wyobrazić. I później, gdy na trekking wokół Annapurny dołączyła do mnie Karolina, to byłem już bogatszy w doświadczenia, śpiworowe też 😉 Piszę do niej, aby upewnić się czy ma odpowiedni sprzęt:

– Karolcia, a jaki masz śpiwór na wyprawę?
– Nie wiem, chyba taki +15°C.
– aha, ok 😉

śmiejąc się w duchu, zastanawiam się, czy to dobry moment, aby jej opowiedzieć tę historię z Mont Blanc.

A mój powiernik (nazwijmy go Nizinny), słysząc to stwierdził: Brachu, “dobry moment” to ma Kortez w swojej dyskografii. Fajny kawałek, wart posłuchania 🙂

W przypisie:
*A są ponoć jeszcze tacy, którzy używają wąsko-środowiskowych (żeby nie powiedzieć elitarnych) określeń w rodzaju: mumia, mamutnik czy kołdrzysko.

A tak było na szczycie Mont Blanc


Do wszystkich pasjonatów górskich wycieczek

Szanowny Czytelniku / Czytelniczko,
Blog jako forma komunikacji społecznej wymaga selekcji, montażu i redakcji treści audiowizualnych oraz tekstowych. Po to, aby lepiej, łatwiej i przyjemniej się z niego korzystało. Jeżeli czasami publikuję /piszę/wyglądam bardziej “na luzie” lub nie zawsze w sposób dla mnie samego naturalny, to czynię to dla Was.
Tak, moi drodzy – aby zarazić Was bakcylem pokonywania swoich słabości poprzez łażenie po nierównym terenie!

Oczywiście chodzić czy wspinać się należy Z GŁOWĄ, po odpowiednim do danej wyprawy PRZYGOTOWANIU. Szczegółowo piszę o tym tutaj: PRE, czyli Przygotowanie Rzeczą Esencjonalną

A w tym miejscu pragnę zaapelować do Ciebie, abyś koniecznie pamiętał(a) o pokorze i szacunku, jaki się górom
NALEŻY. Bo szczyty są po to, aby je zdobywać, a nie tracić zdrowie lub życie w drodze na nie. Howgh! 🙂

Głosy gości / Wystaw ocenę
[Razem: 46 Średnia ocena: 4.9]