Ten wpis, ze względu na ewidentnie „walentynkową” metaforę, może się niektórym paniom wydać odrobinkę męsko-centryczny, ale zapewniam, że nie ma nic wspólnego z jakimkolwiek szowinizmem ani mizoginią. Autor ceni, szanuje i lubi kobiety – w szczególności te, które podzielają bliskie mu pasje, z podróżami na czele. Dowodów znajdziecie bez liku – ot choćby pierwszy z brzegu:

Taka młódka że hej ho!

Rok 2022 dopiero się rozpoczął a ja w środku zimowego sezonu wspinaczkowego i działam z kumplami w najlepsze.

Atutów bez liku: młoda bo zaledwie 22 lata, a wyznaczona na samym początku milenium bo w styczniu 2000 roku przez Jacka Fludera i Artura Paszczaka. Oficjalnie nazwana „W samo południe” (swoją drogą zastanawiające czy jej nazwa nie nadała początku później stworzonemu rockowemu zespołowi muzycznemu Trzynasta w Samo Półudnie ? wracjąc… W mojej pamięci jednak zapisze się jako „Ulcia” ale do tego wrócimy za chwile. Skupmy się na kolejnych jej atutach: Około 150 m długości i kilkadziesiąt szerokości (zobaczcie sami na TOPO)

TOPO Bula pod Bandziochem

Chcesz Topo wyższej jakości? napisz do mnie

W samo południe – opis drogi

Nie da się ukryć, że nieco korpulentna co z mojego punktu widzenia nadaje jej uroku. W moich oczach jest idealna.

Owa wspomniana zamieszkuje Bulę pod Bańdziochem (którą ponoć niektórzy nazywają półżartem, półserio – „Ścianą Ścian”), do której najprościej dojść od schroniska nad Morskim Okiem, kierując się w stronę Czarnego Stawu pod Rysami. W przypadku wszczynania przez Toprowców wielkich alarmów lawinowych (pamiętajcie proszę, by sprawdzać aktualne warunki), dobrze jest podążać czerwoną nitką do zbiornika wodnego, a potem zrobić zakręt w prawo i przejść pod ścianami Buli.

Sektor Dyrtoolowy. Start naszej drogi rozpoczyna się obok podejścia na “Bez znaczenia”

Ulcia jako panna na wydaniu preferuje „zachodnie okno wystawowe”, a jej charakter determinują takie elementy jak: płyty, zacięcia i trawki (niektóre z tych ostatnich mają 80-stopniowe nachylenie. Jej oporność oszacowano na IV+ latem i M5+ zimą, a czas potrzebny na rendez-vous z nią to co najmniej 3-4 godziny. Aby dotrzeć do jej serca trzeba jednak odbyć z nią co najmniej 4 randki, które w języku wspinaczy zwane są wyciągami.

Dla tych którzy mają chęć nacieszyć się Ulcią dłużej można na trzecim wyciągu spróbować zaproponować kolejną randkę dzieląc w ten sposób trzeci wyciąg na dwa… Dzięki takim działaniom zafundujemy sobie pięciofazową schadzkę z Ulcią

Ulcia ma wielu fanów i nie jest wybredna, a przy tym daje się namówić na towarzyszenie jej w chwilach niepogody lub kiedy goście mają ochotę na krótki spacer.

Obiektywnych zagrożeń nie stwierdzono, lawiniastej ręki jej nieprzyjemnego ojca (Bańdziocha) 😉 nie dostrzeżono.

Zalotna kusi swoich adoratorów do jej zdobywania. Brak kaprysów z jej strony za wyjątkiem dziadka Mroza którego zaprosiła na wyprawę tego dnia z Nami… (zupełnie nie wiem dlaczego ? ) a to wspomniane „chłodne przyjęcie” liczyło wówczas -15 stopni

Termometr w nowym Moku

Naszym (moim i Łukasza) głównym celem był wprawdzie „Orzeł z Epiru”, a „W samo południe” miało być jedynie „czymś łatwiejszym” – na rozgrzewkę, tudzież sprawdzenie igieł. Ale zmarzliśmy (mimo naprawdę ciepłych ubrań, o których pisałem już np. tutaj) tak mocno, iż następnego dnia sił nam starczyło zaledwie na drogę o nazwie „Bez znaczenia”.

Wyciąg 1.

W pierwszym etapie to ja prowadziłem i nie mogę tego inaczej skwitować niż „łatwe popylanie po trawkach”. Ponoć jej odkrywcy mieli jeszcze łatwiej, gdyż przed laty wystających ze skał kępek musiało być więcej. Obecnie przewaga twardych granitów, po których sunie się gładko i całkiem szybko aż do półki z krzakiem, a potem skręciwszy nieco na lewo dochodzi się do kolejnej półki – tym razem takiej z głazami.

W tym miejscu sprawne ekipy mogą iść dalej, pozostałym zaś zaleca się założenie stanowiska. Ze względu na fakt, że była to moja pierwsza droga w tym rejonie (a zarazem mój pierwszy raz na Buli) to skorzystaliśmy z rad bardziej doświadczonych instruktorów.

Wyciąg 2.

Prowadzenie na drugim – najtrudniejszym wyciągu – przypadło w udziale Łukaszowi, który w tamtej okolicy złoił większość pionowo biegnących ścieżek. Był tam jeden poważniejszy odcinek, który wymagał od nas wspinania się w litej skale. Generalnie na całym tym fragmencie należy być czujnym, bo tam akurat Ulcia ma swoje kaprysne zachowania

Start

Wyciąg 3.

Na trzecim wyciągu ponownie zmiana prowadzącego. Zdecydowałem się postępować zgodnie z instrukcjami mojego guru, którym – jak się możecie domyślić (chociażby na podstawie tego wpisu Wesołej Zabawy ) – jest Damian Granowski, twórca serwisu Drytooling.com.pl. Korzystając z okazji, pozdrawiam go serdecznie i zapewniam Was, że warto zaufać jego słowom/poradom. W drajtulowych klimatach to jest macher jakich mało.

Start trzeciego wyciągu
Kontynuacja “potrzaskaną depresją

Zacząłem trawersem w prawo, a dopiero potem wystrzeliłem w górę. Parłem do progu z kosówkami, początkowo wolniej i bardziej czujnie, a później od niewielkiej sosenki (chyba limba) już nieco szybciej. Występują tam bowiem dogodne trawki, z których do kolejnego stanowiska dochodzi się łatwiej. Ale i tak sądzę, że ten wariant jest zdecydowanie trudniejszy niż oryginalna droga – i co więcej: Damian przyznał mi rację. To naprawdę solidne M4+ (zamiast M4). Zresztą, obserwując oryginalny przebieg trasy dostrzegłem hak, który daje „plus pięć do psychy”.

Ten trzeci wyciąg starałem się poprowadzić jak najwyżej i jak się potem okazało, nawet przedobrzyłem. Konsekwencją mojego rozpędzenia się, było skrócenie kolejnego odcinka drogi.

Wyciąg nr 4

Należałoby zatem zaliczyć do kategorii „przeniesienie stanowiska”, a gdy dotarliśmy już do kolejnego takowego, to chwycił nas lekki głód. Szamka jako metoda na lekkiego głoda okazała na tyle pożywna, że zaszumiało mi w głowie. Na tyle, że prawie nic nie pamiętam o ostatnim, piątym wyciągu. Gwoli ścisłości, ten czwarty, krótki etap kapitanował Łukasz, w zasadzie spacerkiem idąc, gdyż potrzebował się rozgrzać.

Wyciąg 5.

Przyjemne M4

Łukasz

“W samo południe” to fajna dziołcha a randkowanie z nią będę miło wspominał

Koniec wspinaczki miał miejsce na tzw. wypłaszczeniu, które – zdaniem Damiana – stanowi klasyczną wierzchowinę. Tego ostatniego słowa nie znałem (zgaduję, że Wam również może być ono obce), więc rzut oka do słownika geograficznego i mamy to: „wierzchowina – najwyższa część grzbietu górskiego lub płaskowyżu wyżynnego, oddzielona od stoków mniej lub bardziej wyraźnym załomem wypukłym”. Nie znam się na geomorfologii na tyle, aby wiedzieć, czym to się różni od zwykłego szczytu. Zapewne jednak czymś musi, skoro specjaliści takie rozróżnienie poczynili.

Wierzchowina 🙂

Powrót do Moka

Zakończenie wspinaczki oznaczało dla nas zakręcenie kurka z adrenaliną oraz konieczność zejścia. To ostatnie zajmuje około 50 minut, ścieżka wiedzie wpierw zielonym a potem czerwonym szlakiem. Pierwszy z nich doprowadził nas do wspomnianej na początku artykułu, sporej niecki z wodą, przy której zrobiłem takie oto zdjęcie:

A czy ta fotografia przedstawiająca Czarny Staw zimą nie przypomina Wam czegoś? Otóż jeśli odwiedzacie mój blog regularnie, to mogliście już kiedyś widzieć podobne efekty świetlne. Nie trzeba iść do kina lub włączać telewizorni, aby serce swe zachwytem napełnić, wpatrując się w ten blask „płonących” wierzchołków:

Jeżeli byłeś na randce z Ulcią to wystaw jej ocenę za urodę. Dla mnie to mocne 9/10

Głosy gości / Wystaw ocenę
[Razem: 8 Średnia ocena: 4.5]