Początek stycznia, a my postanowiliśmy powitać nowy rok wspinaczkowy na Słowacji. A konkretnie to nad jednym z bardziej urokliwych tatrzańskich jezior – Popradzkim Stawem (słow. Popradské pleso). Atrakcja ta ulokowana jest pomiędzy Doliną Złomisk a Doliną Mięguszowiecką, zaś wokół niej górują wysokie szczyty przekraczające jakże „okrągłe” 2222 m. Najwyżej z nich – zgodnie z nazwą – sięga dwuwierzchołkowa Wysoka (słow. Vysoká), a niewiele niżej wzbija się w niebo Smoczy Szczyt.

Ten schemat świetnie obrazuje drogę (w tym ominięcie płyty na początku drugiego wyciągu). Źródło: https://tatry.nfo.sk/cesta.php?obr=stity//0936//09361024.p

Jak odnaleźć drogę?

Droga nr 24. Źródło Tatry.sk

Podążamy czerwonym szlakiem na Przełęcz pod Osterwa i w momencie kiedy jesteśmy nieco wyżej, i najbliżej pierwszego żebra Tępej, zbaczamy ze szlaku. To miejsce wybieramy w taki sposób, żeby jak najmiej przedzierać się przez kosówki. Sćieżka powinna być wydeptana, natomiast po opadach śniegu, ślady będą raczej zatarte.

Parę słów o kompanie

Teraz przedstawię Wam Krzyśka, z którym miałem nie lada przyjemność tę wyprawę odbyć. To inteligentny i wyedukowany skurczybyk, na co dzień dentysta z Warszwy, a przy tym łojant. Jako partner wspinaczkowy szybko zaskarbił sobie moje zaufanie i sympatię.

Śmieszek. Na stanowisku po przejściu kluczowego wyciągu

Wspinaliśmy się już razem drajtulowo w Janówku, oraz na Makaku w Warszawie. Uznaliśmy zatem, że nadszedł czas na iście wysokogórski trening zimowy, który ma na celu przygotować nas do bardziej wymagających dróg. A ta poniżej opisana to taka nieoczekiwana wisienka na torcie.

Moje wrażenia: Banan extra

Wielokrotnie już cytowany przeze mnie wspinaczkowy guru Damian Granowski wystawił tej drodze tak zgrabne resume, że aż postanowiłem je przytoczyć:

“Banan Extra M5 na ścianie Tępej to idealna propozycja na krótkie zimowe dni dla średnio zaawansowanych wspinaczy zimowych. Droga jest bardzo ładna, godna uwagi i na pewno warta polecenia. Łatwa do odczytania, a raczej oczywista i należy się bardzo postarać żeby się na niej zgubić ;).”.

Teoretycznie, w tym miejscu można by ten materiał zakończyć, ale jako osoba jeszcze ucząca się taternictwa, czuję się w obowiązku przekazać moje wrażenia.

Zacznę od tego, że jak dla mnie, to już było poważne wspinanie, albowiem ten sprawdzian mieści się w górnych rejestrach mojego wspinaczkowego limitu. Zarazem byłem ciekaw (jak sobie poradzę?) i trochę się bałem (czy podołam).

Pierwszy wyciąg – nominalnie M4+, dla mnie oznaczał M5

Pierwsze metry to przyjemne wspinanie w terenie szacowanym na 3+/4.

skalny prożek

Następnie w trakcie pokonywania skalnego prożka widzieliśmy przed sobą spore zacięcie.

Lewa część płyty wyglądała tak, jakby odrywała się od reszty skały, a w miarę zbliżania się do niej miałem wrażenie, że rysa pomiędzy płaszczyznami powiększa się. Pojąłem wtedy, skąd wzięły się te komentarze na forum Drytooling.com.pl, sugerujące, żeby zabrać „Cama rozmiar 4”. I nie jest to bynajmniej pielucha w rozmiarze cztery (choć istnieje marka pieluch o nazwie Cam) :-).

Internautom chodziło o Friend DMM Cam Dragon II – kość mechaniczną czwórkowej wielkości.

Krzysiek dochodzi do stanowiska.

Przez cały czas trzymałem się tej rysy i choć miałem ją blisko oczu, to nie widziałem tam miejsca na asekurację. Odstęp był za duży. W ostatniej fazie wyciągu wydostałem się jakieś 3 metry ponad przelot, a w utrzymaniu równowagi dopomagałem sobie, wkładając rękę w tę skalną przecinkę.

Do dziś zachodzę w głowę, jak Damian – znalazł tam miejsce po lewej stronie na wciśnięcie mikrofrienda.

Na końcu zacięcia – w jego lewym fragmencie, który już w całości został przez siły natury odseparowany od skały – zbudowaliśmy stanowisko. Wykorzystałem w tym celu 240-centymetrową pętlę złożoną na pół.

Drugi wyciąg

Lina od stanowiska idzie najpierw w dół, w lewo i do góry
Koniec drugiego wyciągu

Standardowo biegnie on na wprost przez płytę, a w wielu źródłach napisano, że trudno się tam asekurować. Być może i my byśmy tego doświadczyli, gdyby nie pewien fortel. Otóż można zejść na półkę bezpośrednio po lewej stronie (przemieszczając się o jakieś 2 m w dół i w lewo oraz podążać prawilnie tak, jak prowadzi „niewidzialna nić Ariadny”.

Również tak prowadzi schemat!

Trochę potem żałowałem, że nie spróbowaliśmy „na bezczelnego” przejść tej płyty, ale może jeszcze kiedyś okazja ku temu się nadarzy. Przy kiepskiej asekuracji żadne tego rodzaju „kozaczenie” nie jest wskazane – w szczególności, że czas gnał jak szalony, a my jeszcze nie przekroczyliśmy półmetka. Krok za krokiem wyszliśmy na wielką półkę, na której swój początek bierze kluczowy, trzeci etap.

Trzeci wyciąg – tym razem niby M5, ale dla mnie to już M6 było

To typowo skalny, drajtulowy odcinek. W jego przejściu pomogą trzy umieszczone na stałe haki, a de facto to dwa, gdyż ten pierwszy znajduje się przy stanowisku.

Zastaliśmy wprawdzie rysę przykrytą śniegiem (padało, zanim się tam zjawiliśmy), ale te zimowe okoliczności przyrody nie nastręczały nam dodatkowych problemów. Szukając punktów asekuracyjnych, po prostu odgarnialiśmy biały puch rękami (machając nimi niczym wycieraczkami). Z daleka musiało to przypominać taką mało wdzięczną robotę archeologów w ostatnich fazach wykopalisk na pustyni.

Czuliśmy się świetnie zaasekurowani, na początku siadały kości, a później friendy małych rozmiarów. Zbyt częsta (a można było osadzać przeloty co 1 metr) asekuracja zmęczyłby nas szybko, a to nam się nie uśmiechało – aczkolwiek mimo tego postrzegam ten wyciąg jako bardziej siłowy niż techniczny.

Zasadniczo najtrudniejszy z aspektów tego etapu stanowiła piękna rysa w zacięciu. Dziaby świetnie w nią wchodziły, natomiast czułem, że trzeba było je wyginać, poprzez odpychanie się nogami.

Tym, co przysparza najwięcej trudności, są bardzo małe stopnie. Jeżeli wyślizgnie się noga, a mówiąc precyzyjniej monopoint na stopniu, to najprawdopodobniej polecimy.

Należy dodać, że w przed kruksem zlokalizowanym mniej więcej w połowie wyciągu, natrafimy na hak, który nieco ułatwi nam pokonanie niewielkiej przewieszki tj. wypukłości, na której później można stanąć. Kolejny metalowy element o takim przeznaczeniu znajduje się na prawej ściance powyżej kruksa. Po pokonaniu tego wyciągu praktycznie już „byliśmy w domu” (wiecie: „home, sweet home”). Radości miałem co nie miara, a oprócz czysto wspinaczkowej satysfakcji – wzmocnieniu frajdy sprzyjało podziwianie kapitalnych widoków. Ot np. takiego:

Hotel w Popradskim Plese

Za pamięci rzucam Wam podpowiedź (czyli tzw. tipa): sądzę, że warto skrócić lub cofnąć monopointa w rakach. Im krótszy ów „ząb atakujący”, tym mniejsza dźwignia na łydce. Uchroni to Was przed nadmiernym „zbułowaniem” sobie łydek, czego ja niestety doświadczyłem.

Wyciąg czwarty i ostatni – rzekome M3, chociaż…

…w rzeczywistości można było się zdziwić. M4 jak nic!I proszę się ze mną nie sprzeczać w tym względzie.

Zjazd do żlebu

Czwarty wyciąg okazał się tym ostatnim. Przyszła pora na zjazd niespełna 50 m. Zjeżdżało się tam do żlebu na lewa stronę (stanowisko było już przygotowane do zjazdu: składało się z wielu repów oplecionych o skałę oraz maliona).

Zjeżdżając, dostrzegłem również stanowisko pośrednie – jednakże, aby tam dotrzeć należałoby się kierować nieco na lewo względem linii zjazdu. My posiadaliśmy razem 60 metrów liny (dwie żyły połówkowe w zupełności tam wystarczą), wiec znalazłszy się już na ziemi, zjeżdżaliśmy dalej – aż niemal do początku tej całej eskapady. Tym sposobem upewniliśmy się, że żleb (oraz to co nań napadało) nie stanowiło zagrożenia lawinowego.

Na ewentualne niespodziewane osunięcie się fragmentów pokrywy śnieżno-lodowej byłem przygotowany, dzięki wpięciu się w linę. Wypiąłem się dopiero po wykorzystaniu wszystkich metrów sznura – i taki patent polecam, bo jest on bezpieczniejszy. Poetycko spuentować by to można np. w taki sposób: „Kto się od razu nie wypina, tego nie zmiecie lawina!” 😉

Od 2023 roku przyjąłem, że każdy wspinaczkowy sukces, będę podsumowywał trójelementowym „stemplem” (ABC), w którym:

A – to nota słowna oddająca wrażenia z eventu,

B – odniesienie do innych, już zrealizowanych,

C – tip lub konkretną nauczkę, jaką stamtąd wyniosłem.

A zatem Banan Extra na Tępej to:

A – super droga o wysokich walorach: artystycznym i szkoleniowym.

B – przeprawa zdecydowanie trudniejsza niż Kliś w Kotle Kościelcowym.

C – rada: poćwiczcie wpierw drajtulowo. Skróć monopoitna jak masz taką możliwość

Mam nadzieję, że droga Wam również przypadnie do gustu, bo my bawiliśmy się fest!

Uzupełnienie

Warto odwiedzić również opis przejścia na Drytooling.com.pl autorstwa Damiana Granowskiego.

Głosy gości / Wystaw ocenę
[Razem: 6 Średnia ocena: 4.8]