O Dolinie Chochołowskiej słyszał chyba każdy Polak, a samo słowo „chochoł” jest „typowo polskie aż do bólu”. Ten w istocie ogrodniczy termin (oznaczający słomianą otulinę roślin) dzięki pracom Stanisława Wyspiańskiego (prócz “Wesela” z jego ręki powstały też malowidła przedstawiające chochoły) na trwałe przeniknął do naszej kultury.
I mimo, że Dolina Chochołowska bezpośrednio zaczerpnęła swą nazwę od Chochołowa (tj. pobliskiej wsi), to jako żywo kojarzy się nam właśnie z chochołami. Takowych się współcześnie w Tatrach nie spotyka – przynajmniej jak dotąd nie widziałem ich. Zresztą w samej dolinie ciężko znaleźć taką roślinność, którą trzeba by w ten sposób chronić przed zimą lub kiepskimi warunkami pogodowymi. Zamiast niej w tej najdłuższej z tatrzańskich dolin królują (w szczególności wiosną) krokusy, którym poświęciłem ten materiał:
Trzydniowiańskich Wierch
To będzie nasz pierwszy przystanek, na który dostać się możemy na dwa sposoby:
A) idąc od strony Schroniska na Polanie Chochołowskiej, a następnie przez Jarząbczą Dolinę
B) lub idąc w kierunku Polany Chochołowskiej, odbijamy wcześniej czerwonym szlakiem w wewo (Polana Trzydniówka i do góry Krowim Żlebem) na Trzydniowiański Wierch. Właśnie ten szlak chciałbym Wam zarekomendować.
Opis wariantu A) Startujemy na Polanie Chochołowskiej
Dziś natomiast zaproponuję Wam całodniową wycieczkę, która swój początek będzie mieć pod schroniskiem na Polanie Chochołowskiej (1148 m n.p.m.). Wielkich trudności technicznych w jej trakcie nie uświadczymy, natomiast bez wątpienia zmęczy nas ona, bo to raczej długi „spacerek” (bez mała 21 km, czyli „oczko”) i „pod górkę” jest prawie 1500 metrów.
Pokonanie tej trasy nawet doświadczonym piechurom zajmuje około 10 godzin, zatem wybrać się tam należy w sezonie wakacyjno-jesiennym –najpóźniej w październiku i to przy dobrej pogodzie. Niedługo po starcie natraficie na wart dłuższych niż chwilowe odwiedzin zabytek. Mam tu na myśli Kaplicę Św. Jana Chrzciciela, którą sugeruję, aby tylko z zewnątrz obejrzeć.
Innym razem, przy okazji krótszego trekkingu, nacieszycie oczy wystrojem jej wnętrz i dłuższy pacierz odmówić będzie można. Osoby bardziej religijne i tak będą usatysfakcjonowane z tego wypadu – bowiem pierwszy etap trasy wiedzie Doliną Jarząbczą (zimą może być lawiniaście), uznawaną za jedną z ulubionych miejscówek Jana Pawła II. Prowadzi do niej oznaczony biało-żółtym znakami szlak papieski.
Równolegle z nim biegnie właściwy szlak (czerwony), którym podążać będziemy ku Trzydniowiańskiemu Wierchowi (1758 m n.p.m.). Początkowo ścieżka wytyczona jest w płaskim obszarze leśnym, a dopiero potem stopniowo nabiera wysokości wraz z coraz wyżej położonym piętrem kosodrzewiny. Zanim zameldujecie się na szczycie doświadczycie atrakcji takich jak: rozległa polana (Jarząbcze Szałasiska), trawiaste zbocza oraz miejscami kruche podłoże (na którym trzeba zachować większą ostrożność). Kiedyś już Wam ten rejon polecałem:
Opis wariantu B) Startujemy na Polanie Trzydniówce. Odbijamy w Lewo na Trzydniowiański Wierch z głównego szlaku
Ten szlak podoba mi się bardziej, ze względu na piekne, jesienne barwy i wystające korzenie kosodrzewiny. Ale zobaczcie sami
Tamtejsza panorama owszem jest “spoko”, ale urodą (i głębokością pola widzenia sięgającą Tatr Wysokich) nie dorównuje tej, która rozciąga z Kończystego Wierchu (2002 m n.p.m.) To kolejny z punktów naszej wycieczki, a jego położenie sprawia, że oto znajdziecie się na granicy polsko-słowackiej – w pewnym sensie ta łazęga będzie więc – żartobliwie mówiąc – częściowo “zagramaniczna” :-).
Kończysty Wierch
Wbrew nazwie (która notabene w formie „Koncisti” znana była XVIII-wiecznym kartografom ) szczyt ten nie kończy naszych wojaży – albowiem po kilku godzinach przebierania kończynami nie dojdziecie jeszcze do połowy. Kończystego Wierchu nie należy mylić z Kończystą, którą już odwiedziłem:
Faktyczna moc kolorów i rzekomy skarb
Nie zbaczając z czerwonego szlaku, po przejściu niepełnej mili dotrzecie do półmetka tej krucjaty. Po drodze Waszym oczom ukaże się istne morze różnobarwnej, górskiej roślinności pokrywającej okoliczne stoki. Na botanice się nie znam, alem wyczytał w wiarygodnych źródłach, że za czerwono-brunatne przebarwienie flory odpowiedzialne są różne gatunki borówek.
Ich przeplatanie się z innymi gatunkami powoduje, że tamtejsze stoki – co mam nadzieję widoczne jest dobrze na fotkach – mienią się odcieniami zieleni i czerwieni z domieszką brunatnego i fioletowego, tudzież żółci przechodzącej w kolor pomarańczowy, a gdzieniegdzie nawet w amarant.
Na tych “widokówkach” za tło nam robią błękity nieba z nakrapianymi obłokami biało-szarej pary wodnej. A kiedy szedłem tamtędy wczesnym popołudniem to wszystko było przesycone promieniami wrześniowego słońca i podgrzewane powietrzem o temperaturze kilkunastu stopni Celsjusza. Musicie mi wierzyć na słowo – czułem się przeszczęśliwy – gdy przyroda zawładnęła moim poczuciem estetyki.
Starorobociański Wierch
Rzeczonym półmetkiem jest Starorobociański Wierch (2176 m n.p.m.) najwyższy szczyt po naszej stronie Tatr Zachodnich. Jego piramidalna forma niczym klin wbita jest między Dolinę Raczkową i Gaborową. Ta ostatnia mogłaby „dać Wam porządnie w pięty”, gdybyście to od jej strony, sporymi stromiznami kiedyś wchodzić zechcieli.
Mnie i Was na ten wysoki wierzchołek prowadzi łagodnie wznosząca się ścieżka biegnąca kilkusetmetrowym rowem grzbietowym. Ów rów graniowy przyrównać można do niskiego wąwozu lub klatki schodowej w starym pozbawionym dachu i ścian budynku mieszkalnym.
Niełatwa w wymowie dla cudzoziemców oficjalna nazwa tego wierchu pochodzi od nieistniejącej już Hali Stara Robota. Obok dawno zamkniętych wyrobisk, z których wydobywano niegdyś rudę żelaza, lokalna działalność gospodarcza polegała również na wypasie owiec.
Trzoda żywiła się tym, co znalazła na trawiastych upłazach, którymi Starorobociański Wierch (zwany Klinem) był opasany. Współcześnie upłazy do tego już nie służą – natomiast gromadzi się na nich masa śniegu, z którego formują się potem obfite lawiny. Zimą lepiej ten rejon omijać szerokim łukiem.
Podania głoszą, że dawni zbójnicy gdzieś w pobliżu wierzchołka zakopali skradzione dukaty, ale nikomu normalnemu nie przyjdzie do głowy, żeby tam sobie urządzać wykopki. Już chyba byłby nieco większy sens w przechadzaniu się tam z wykrywaczem metali…Natomiast mogę się Wam pochwalić innym, nietypowym “znaleziskiem”. Poniżej widoczny kamień dobrych parę kilogramów waży (więc raczej nie został tam przytachany z daleka), ale w sposób jednoznaczny informuje nas o tym, gdzie jesteśmy.
Od teraz będzie już z górki…i urwisko przez duże „U”
Zejście ze szczytu (w kierunku Doliny Kościeliskiej) znajduje się po drugiej stronie (względem tej, z której przyszliśmy). Krótki odcinekw kierunku Siwego Zwornika (1965 m n.p.m.) nadal ma czerwone oznakowania, a o jego wyjątkowości decyduje głęboka przepaść rozciągająca się ku północy. Oczywiście nie należy iść tuż przy krawędzi urwiska, gdyż żadna „adrenalinka” nie jest warta ewentualnych cierpień.
Za zwornikiem skręcamy w lewo i kierujemy się prosto zielonym szlakiem, znacznie już bezpieczniejszym. Schodząc w dół, przez cały grzbiet Ornaku, nasze stopy napotykać będą bardzo urozmaicony teren: kamienie, głazy, wydeptane w jednych, a trawiaste w innych miejscach podłoże, a nawet fragment lasu i zwartych zarośli kosówki. Zanim dojdziemy do pobliskiego schroniska, pozostawimy za sobą wszystkie kulminacje i przełęcze Ornaka, na który się składają (w kolejności):
- Siwa Przełęcz (1812 m)
- Siwe Skały (1867 m)
- Ornaczańska Przełęcz (1795 m)
- Ornak (1854 m)
- Wyżnia Ornaczańska Przełęcz (1825 m)
- Suchy Wierch Ornaczański (1832 m)
Powyższe pułapy świadczą, że droga jest łagodnie pofalowana – idzie się na zmianę: a to w dół, a to w górę. Wypatrywanie zielonych znaków skończy się na dość nisko położonej (w porównaniu do liczących ponad 1800 metrów okolicznych szczytów) Iwaniackiej Przełęczy (1461 m n.p.m.).
Za nią skręcamy w prawo i od tej pory nasz wzrok wodził będzie za żółtymi paskami, a ich znajdowanie potwierdzać będzie obrany przez nas kurs do schroniska PTTK przy Hali Ornak. To chyba najbardziej monotonny fragment naszej marszruty, wyłożony niemal w całości kamieniami. Pół biedy, gdy jest sucho. Znacznie trudniej ów kawałek drogi pokonać, gdy stojąca lub zamarznięta woda przykryje jego powierzchnię.
Nasze stopy “podziękują” nam, jeśli we wspomnianym schronisku urządzimy sobie choćby kilkuminutowy postój przed ostatnią prostą. Za budynkiem znów nas czeka zakręt (tym razem w lewo) oraz zmiana szlaku na zielony.
Dolina Kościeliska prawie jak z bajki i zupełnie realne zmęczenie
Ostatnie 5,5 km maszerować będziemy dnem bardzo popularnej (więc często zatłoczonej) Doliny Kościeliskiej, wzdłuż potoku Kirowa Woda (który od pewnego miejsca zmienia nazwę na Kościeliski Potok). Wokół rozciągają się malownicze listowia, a mniej więcej w połowie odległości od mety znajduje się raj dla wielbicieli zagłębiania się pod ziemię. Jedną z kilku dostępnych tam dla ruchu turystycznego jaskiń już zwiedzałem:
Od Polany Pisanej mijać nas będą konne bryczki, które wożą tamtędy amatorów bardziej wygodnego podróżowania po górskim terenie. Nim osiągniemy metę – parking w Kirach – zauważymy urokliwe kaskady, wzniesioną niegdyś przez robotników kapliczkę, przyciągające oko urwiska i Cudakową Polanę. Ta ostatnia wciąż jest wykorzystywana do wypasu włochatych zwierząt.
Wracając popołudniowo-wieczorną porą, owieczek już raczej nie zobaczymy – zamiast tego z ulgą pomyślimy o czekających na nas pojazdach mechanicznych. Mając w nogach tyle kilometrów, a w głowach tyle wrażeń, oficjalnie i z uśmiechem na ustach zakończymy tę wspaniałą eskapadę.
A więcej o Dolinie Kościeliskiej przeczytasz tutaj:
Bądź na bieżąco