Nasz szalony wypad zaczął się w Kirach na wysokości około 900 m n.p.m. Do przejścia mieliśmy ponad 6 kilometrów, jako że ubzduraliśmy sobie, że “kominem startowym” lub jak kto woli “platformą wylotową” będzie szczyt tylko z nazwy podobny do…ziemniaka.
Każdy z nas dźwigał swoje własne, ważące około 15 kg skrzydło wraz z uprzężą. Plecaki o mniej więcej takiej wadze nie od razu zaczęły nam ciążyć; z początku nie czuliśmy ich zbytnio. A tego rodzaju “garbów” dorobiliśmy się już na ganku mojej zakopiańskiej chatki. Trzeba Wam wiedzieć, że zaraz po jej zamknięciu (zaledwie na dwa spusty, po co podróżnikowi aż cztery zamki, skoro i tak każda poważniejsza góra w jego umyśle jawi się niczym zamek, niezdobyta dotąd twierdza natury ;-)) ruszyliśmy z kopyta. Nic dziwnego, skoro od parkingu w Kirach dzieli mnie odległość, jaką łatwo można pokonać podczas niespełna 20-minutowego spaceru.
Ciemniak jak się patrzy
Kiedyś górę tę nazywano Czerwonym Wierchem Upłaziańskim, ale dziś – w dobie skracania wszelkich nazw własnych do rozsądnego minimum, w świadomości turystów widnieje Ciemniak. Ciekawostką językową jest jego słowacka nazwa: ponoć zapisuje się ją jako “Temniak” – i tak też wymawiana. Po co sobie utrudniać wymowę i marnować niewielką przestrzeń na drogowskazach, skoro np. zamiast Czogori można rzec K2 ;-))
Rzeczony szczyt liczy niespełna 2100 m n.p.m. i przez geografów postrzegany jest jako składowa masywu Czerwonych Wierchów w Tatrach Zachodnich. Dawniej w jego najbliższym otoczeniu wypasano owce, a w miejscach szczególnie obfitujących w rudę żelaza prowadzono działalność wydobywczą. Obecnie nie ma już po niej śladu – przynajmniej gołym okiem nie dostrzegłem żadnych.
A dodatkową zupełnie atrakcję – w szczególności dla miłośników ziół i kwiatów, których z rzadka tylko raczę zdjęciami napotkanych okazów flory – ot np. takich jak tu:
stanowi inny fakt. Otóż na zboczach tej góry można spotkać unikatowe roślinki o takich zabawnych nazwach jak chociażby: potrostek alpejski, skalnica zwisła, naradka tępolistna czy też mój faworyt: głodek kutnerowaty. 😀
Wymiana uprzejmości i “jak z bicza strzelił…”
Sama droga na Ciemniak jest technicznie łatwa, wręcz banalna. I chociaż drogowskaz wskazywał na niespełna 4 godziny marszu (czerwonym szlakiem z KIR), to nam udało się tam dotrzeć w krótszym czasie. A przecież tachaliśmy na plecach ponad 15 kg sprzętu (m.in. w moim plecaku spoczywały raki Sylwiusza, których za cholerę nie mógł wcisnąć do swojego 😉
Ponadto robiliśmy sobie przerwy od trekkingu: a to na robienie zdjęć, a to na uzupełnienie płynów, a to na odpoczynek. Zupełnie nie czułem, kiedy minęło owe nieco ponad 200 minut – może dlatego, że nie myślałem o samej wycieczce, a o tym, co nas czeka w jej wielkim finale? Rozmyślałem o samym skoku, mając mieszane uczucia: z jednej strony strach, a z drugiej niesamowita wręcz ekscytacja.
Podczas wchodzenia spotkaliśmy starszą panią, która swoją marszrutę rozpoczęła tego dnia aż w Kuźnicach. Zanim natknęła się na nas, pozostawiła za sobą m.in. Dolinę Kondratową i Kopę Kondracką. Złamawszy regułę mówiącą, że “kobiet się o wiek nie pyta”, dowiedziałem się, że niedawno obchodziła 61. rocznicę urodzin. Z moich ust usłyszała największy komplement, na jaki mnie było wówczas stać: “Wiele oddałbym, aby w Pani wieku cieszyć się tak dobrym zdrowiem i taką kondycją”. W rewanżu obdarzyła mnie promiennym uśmiechem, który dodał mi mnóstwo energii.
Na tyle dużo, że Sylwiusz musiał za mną gonić, bo wyraźnie go w pewnej chwili odsadziłem. Nieskromnie powiem, że to nie był przebłysk ślamazarności z jego strony. Zdecydowanie to ja wziąłem najwyraźniej przykład ze Strusia Pędziwiatra (pamiętacie jego odgłos “myk-myk! :-)?
Istny z niego człowiek-dusza. Panie i Panowie, poznajcie Sylwiusza!
Dzień wcześniej do drzwi mej hacjendy na obrzeżach Zakopanego zapukał Sylwiusz. To świetny i doświadczony pilot, a przy tym naprawdę solidny człowiek. Już podczas sobotniej przechadzki skiturowej, na którą wybraliśmy się razem, pokazał się od jak najlepszej strony, odznaczywszy się odwagą i konsekwencją. Lata na zaawansowanym skrzydle klasy C – podczas gdy ja dopiero od niedawna używam podobny sprzęt z dwóch połek niżej (oznaczony literą A).
Niby oba przedmioty służą do tego samego, natomiast nie wiedzieć czemu, o takim, jak posiadam niektórzy mówią per “materac”. Albo się nie znają, albo zazdroszczą, albo…co najbardziej prawdopodobne…też kiedyś się nim posługiwali, gdy o szybowaniu tym miękkopłatem, wiedzieli tyle, ile zdążyli liznąć na kursie.
Jak przezwyciężyłem strach do latania?
Tam skąd braliśmy rozbieg, to nie było wprawdzie jakoś drastycznie wąsko i stromo, ale i tak czułem się jakbym skakał w przepaść. Dosadniej to wyrażę: serio serio w PRZEPAŚĆ. Doprawdy pojechana akcja!
Prawda jest taka, że były takie momenty, kiedy chciałem zrezygnować. Chwile, kiedy to instynkt samozachowawczy górował nad moją intuicją sugerującą, że przy odpowiedniej rozwadze i przestrzeganiu reguł, nic złego nie ma prawa nam się przytrafić. Powiedziałem sobie, że przez noc to przemyślę, a finalną decyzję podejmę rano, po sprawdzeniu warunków. Jakoś tak mam, że moja górska dusza tego potrzebuje. A kiedy boję się, to strach objawia się u mnie nadmierną ekscytacją – zupełnie jakbym połknął motyle i czuł ich taniec w brzuchu. Wtedy wiem, że muszę to zrobić. Nie inaczej było w to mroźne, niedzielne popołudnie.
Dedal pomógł Ikarowi, obaj uniknęli mandatów
Na wierzchołek Ciemniaka nie prowadzą żadne wyciągi, więc całą trasę na “pas startowy” pokonaliśmy pieszo. Odpowiedni do naszych potrzeb lotniczych pas ziemi znaleźliśmy dopiero po słowackiej (południowej) stronie tej góry. Strona północna leży bowiem w granicach naszego kraju, a niedaleko od szczytu stoi stosowny słupek graniczny. Jeśli komuś z Was wpadłoby do głowy skopiować nasz wyczyn, to musicie wziąć z nas przykład po całości. Czyli również minąć ów słupek i NIE ŁAMAĆ przepisów TPN, które zabraniają zarówno startowania jak i zlatywania z tatrzańskich wierchów.
Grożą za to srogie mandaty (zapewne co najmniej 500 zł), choć podczas lotu chwilami zastanawiało mnie, co by było, gdyby jakiś paralotnik musiał przymusowo lądować w trybie awaryjnym i miał to nieszczęście dotknąć ziemi w bliskim sąsiedztwie patrolu np. straży leśnej lub innej maści funkcjonariuszy państwa. Czy panowie w mundurach okazaliby zrozumienie i wyrozumiałość dla kogoś, kto ledwo uszedł z życiem?
Abstrahując od losu Ikara, w trakcie tamtej niedzieli Sylwiusz był dla mnie niczym Dedal. Wspierał mnie mentalnie i fizycznie się napracował, pomagając wystartować. Nie ograniczył się jedynie do sprawdzenia, czy mam zapięte prawidłowo wszystkie linki. Stanął za skrzydłem, podniósł je z ziemi i odpowiednio ustawił względem kierunku wiatru, aby ono szybko chwyciło siłę nośną. Sylwiusz dosłownie dodał mi skrzydeł 😀
Gdyby widział mnie tam uczciwy reporter…
Sądzę, że obaj jesteśmy trochę pokręceni. Sylwiusz również cały tamten dzień bardzo mile wspomina, choć nie pokusił się o wyrażenie w postaci tekstowej swej radochy. Ale możecie mi wierzyć: widziałem ją u niego. On już takie rzeczy robił wcześniej, ja tamtego dnia spełniłem kolejne ze swych marzeń: zleciałem ze szczytu, na który co dopiero się wspiąłem.
To było cudowne uczucie, móc wzbić się w powietrze i lecieć (taki Małysz czy też inni zawodowi skoczkowie – to oni tylko opadają przez kilka sekund po wybiciu się z progu). Aczkolwiek nie obyło się bez problemów. Temperatura na szczycie owego dnia wynosiła -10 stopni Celsjusza, a w powietrzu było jeszcze zimniej, więc mimo naprawdę solidnej odzieży niemiłosiernie zmarzłem (podczas lotu zdrętwiały mi ręce. Ponadto tuż przed samym startem zaliczyłem glebę. Wstyd się przyznać, ale się przewróciłem na tych kilku metrach rozbiegu, więc stojący obok uważny reporter mógłby z pełną odpowiedzialnością za słowa napisać potem w gazecie: “Paralotniarz Kowalski ma w sobie coś z paralityka. Ze szczytu o nazwie Ciemniak startował nieomal z kolan.”
Całe szczęście, że w chwili potknięcia skrzydło znajdowało się już nad głową. Pamiętam tyle, że pociągnąłem za linki i fruuu. Na wysokości tych 2000 metrów wiatr zachowuje się inaczej niż doświadczyłem tego na kursie. Znacznie częściej podmuchy “kręcą” lotnią, rzucają nią wte i wewte, przez co cała maszyneria nie “słucha się” pilota tak jak zazwyczaj. Można to porównać do orkiestry, w której większość muzyków ma zawiązane oczy lub jest zainteresowana wszystkim innym dokoła, tylko nie wytycznymi dyrygenta. A i tak miałem farta z pogodą, gdyż całej tej hecy towarzyszył słabiutki wiatr, którego prędkość około 3 m/s odczuwałem na policzku.
Lot z Ciemniaka 🙂
Wylecieliśmy w kierunku południowym, więc w pewnej chwili należało zrobić nawrót o pełne 180 stopni. Pod stopami, prócz gór, dolin, śniegu i pokrytej nią roślinności biegła również główna droga kultywująca pamięć o Strzelcach Podhalańskich. Zależało nam, aby przelecieć ponad nią na odpowiednio dużym pułapie, co umożliwiłoby nam wylecenie poza obręb Tatrzańskiego Parku Narodowego. Planując przelot, martwiłem się o to, czy zdołamy utrzymać odpowiednią wysokość, ale – jak się później okazało – zamartwiałem się zupełnie niepotrzebnie. Dysponowaliśmy dużym zapasem tego zasobu, toteż nad tą trasą przefrunęliśmy komfortowo, jak po sznurku.
Zgodnie z planem udało się nam zmieścić nad Chudą Przełączką i dolecieć do domu. Dosłownie do domu, bowiem za lądowisko posłużyła nam ogromiasto-duża (od kolegi zasłyszałem to słowo, spodobało mi tak bardzo, że postanowiłem zostać jego ambasadorem) polana z rzadka miejscami tylko zarośnięty dziką roślinnością taki sobie “ogródek” :-).
To odległe od mej hacjendy zaledwie o jakieś 100 metrów połacie ziemi idealnie nadaje się do lądowań, szkoda że w tak bliskiej odległości nie ma żadnego “pasa startowego”. Oj używałoby się go znacznie częściej, lecz i tak nie mogę narzekać. W odpowiednim miejscu mieszkam, nie padam zbyt często ofiarą pogody, a i wojny (innej niż ta z pandemią) prawdziwej nie muszę się obawiać, więc całkiem ogromiasto-spory ze mnie szęściarz (“Indeed, You are a luckyman, Mr. Kowalsky”).
Bądź na bieżąco