Kolejny długi (najdłuższy jeśli chodzi o Łomnicę) tatrzański klasyk wspinaczkowy wytyczony jeszcze przed II wojną światową przez naszych rodaków noszących nazwiska: Kupczyk i Birkenmajer.

TU BEDZIE LINK

Niebawem (w 2030 r.) obchodzić będziemy setną rocznicę wyznaczenia tej pionowej marszruty liczącej prawie 400 metrów. Łomnica nie pozwala zresztą na dłuższą przeprawę niż właśnie tę składająca się z 8 wyciągów. Poniżej znajdziecie sprawozdanie z naszego przejścia, które odbyło się w połowie września 2023 r. Towarzyszył mi Radek – ten sam, który gościł już u mnie zimą na Potoczku:

Był również członkiem naszej ekipy, która “rozrabiała nieco” w Paklenicy, przy czym wtedy mieliśmy także innych kompanów. Radka z powodzeniem można zaliczyć do grona solidnych, poczciwych duhów, który – jak się czegoś podejmują – to nie nawalają. Na co dzień prowadzi firmę budowlaną specjalizującą się w posadzkach. Jeśli ktoś z Was szukałby fachowca od tego rodzaju usług, to polecam kontakt z nim pod tym linkiem.

Łomnica i Birkenmajer TOPO

Droga nr 5 – Puskas, Droga nr 8 – Stanisławski, Droga nr 9 Hokejka, Droga nr 22 Birkenmajera,

Poszliśmy w ślady wspinacza o ksywie Climber, którego braci wspinaczkowej przedstawiać raczej nie trzeba i zasadniczo rzecz biorąc, nasza przygoda przebiegała podobnie.

Topo Kajmana z uwagami Climbera

Aczkolwiek warto pewne szczegóły doprecyzować. Przede wszystkim początek drogi nie jest oczywisty i wymaga określonego doń podejścia.

Najpierw ścieżka wiedzie w górę żlebem Teryho, który w tamtym miejscy pokrywają trawki. Na ich końcu naszym oczom ukaże się filarek (a raczej małe żeberko), który docelowo należy pozostawić za sobą.

Warianty są dwa: albo przezeń przetrawersować, zbaczając na prawo, albo: dostać się za niego, wspinając się nań od samego dołu, a potem stawiając kroki w łatwym terenie. Swój faktyczny początek Droga Birkenmajera ma właśnie znacznie powyżej tego filarka.

Radek wchodzi na filarek, za którym kryje się początek drogi Birkenmajera
Start

Przełożenie na jutro wyprawy? Jasne, nie ma sprawy!

Skutek był taki, że była to dla nas dwudniowa eskapada. Pierwszego dnia bowiem notowaliśmy same opóźnienia. Pierwej oficjalnie z przyczyn technicznych spóźniła się kolejka z Tatrzańskiej Łomnicy. Straciliśmy blisko 90 minut, ale nasz spokój i cierpliwość całkiem nieźle to zniosły.

Zacząłem nawet podejrzewać, że być może to słowacki maszynista zapomniał spakować do teczki swoje ulubione knedliczki lub zaspał z powodu zakrapianej dzień wcześniej kolacji 😉 Proszę, jakie to myśli człekowi do łba przychodzą, gdy mu „system psuje logistykę”, hehe.

W pewnej chwili znudziło się nam czekanie na te “mające wcześniej przyjechać” wagoniki. I gdy zawracaliśmy z powrotem na „tajny” parking (a to tajna miejscówka, więc nie podam na nią namiarów, hehe), rzuciliśmy jeszcze okiem przez ramię w kierunku stacji i co dostrzegliśmy?

Nie dowierzaliśmy naszym “patrzałkom”: przejeżdżające wagoniki. Toteż objuczeni jak nie powiem kto (oprócz szpeju dźwigaliśmy biwak), zrobiliśmy w tył zwrot i “pomknęliśmy w żółwim tempie” do kolejki.

Dotarłszy do Żlebu Téryego okazało się, że chmury zalegają nisko, a ponieważ to była połowa września, to zrobiło się zimno, wilgotno i ponuro. W żlebie pojawiła się całkiem gęsta mgła uniemożliwiająca nam odnalezienie charakterystycznych formacji.

Finalnie to się nam udało, ale wiecie jak to jest: kolejna godzina w plecy i niecenzuralne słowa same się cisną na usta. Ostatecznie uznaliśmy, że jest już za późno na wstawianie się w drogę. Sądzę, że z dużym prawdopodobieństwem byśmy ją ukończyli, ale nie lubię, kiedy goni nas czas, „grożąc nadejściem nocy”.

Ile czasu potrzeba na przejście drogi Birkenmajera?

Topo wprawdzie informuje, że sprawnie funkcjonującym, doświadczonym zespołom wystarczy tylko 4,5 godziny na taką długą przeprawę, lecz nie postrzegaliśmy się za takich supermenów. Pokornie zaplanowaliśmy sześciogodzinną przygodę, która objąć miała również solidne focenie, czyli jeden z obowiązków blogującego dokumentalisty. Następny dzień dowiódł, że wykazaliśmy się zdolnością antycypacji, albowiem zajęło to nam 6,5 godziny. I dodać muszę od razu, że nie popełniliśmy żadnego błędu, co wśród średnio-zaawansowanych pasjonatów wspinaczki należy do rzadkości.

Hak na ściance Kupczyka

Ani razu nie zablokowała się nam lina, żaden z nas nie odpadł, nie doszło do pomylenia drogi. Nieplanowanych kilkanaście minut trwała analiza wyciągu ścianki Kupczyka i obmyślenie sposobu, jak ten etap przebyć. A przez kolejnych kilka minut wypatrywaliśmy również haka – na darmo, bo go tam nie był (jest schowany i ze stanowiska go nie widać).

Generalnie, przy tak długich przeprawach jest wiele „okazji”, by poruszać się wolniej, namyślać się bardziej, odpoczywać dłużej i ogółem robić wszystko w trybie – jak to nazwał mój Nizinny przyjaciel (znany ze swej filmowej zajawki) – „slightly slow motion”. 😉

Tak więc decyzja o porzuceniu próby przechodzenia tej drogi pierwszego dnia okazała się nader słuszna. Graty zostawiliśmy przy samym starcie, który to zaznaczyłem na zdjęciu kołeczkiem, zaś czerwoną linią ścieżkę podejścia). Wracaliśmy stamtąd feratką do kolejki na Skalnaté pleso (po raz pierwszy w życiu) i nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że o wiele przyjemniej się tym szlakiem idzie w tym właśnie kierunku.

Myślę, że to była dobra decyzja

Birkenmajer – Opis

Dzień dobry

Nazajutrz wstaliśmy wcześnie, zanim operator uruchomił kolejkową podwózkę ze Skalnego Plesa, więc siłą rzeczy nie skorzystaliśmy z niej. Wprawdzie kosztowało nas to nieco wysiłku, ale podchodzi się w miarę szybko (jakieś 3 kwadranse) i tak oto znaleźliśmy się w punkcie, z którego normalnie wysiada się z wagonika. Ponieważ wyruszyliśmy blisko 2 godziny przed rzeczonym transportem, to pod ścianę dotarliśmy jako pierwsi, na ponad godzinę przed innymi.

Nie obawialiśmy się innych zespołów (wokół są bardziej “chodliwe” nitki niż ta), ani tego, że ktoś zaiwaniłby nam klamoty – po prostu chcieliśmy “z wolna kosztować” tej wspinaczki i mieć przed sobą wolne popołudnie. A oto co mogę napisać o poszczególnych wyciągach.

Pierwsze dwa wyciągi

Ten pierwszy liczył około 55 metrów i należałby pewnie do bardzo przyjemnych, gdyby nie wilgoć w zbyt dużej ilości.

Jak widać na zdjęciu, znajdowaliśmy się w dość szerokim kominie, który miał tę przypadłość, że wraz z wysokością zwężał swój przekrój.

A ponieważ było ślisko, to postanowiłem wdrapać się na lewa ściankę kominka i następnie grzbietem filarka kontynuowałem przemieszczanie się w górę. Tamtędy szło się już znacznie prościej.

Widok z góry

Droga się nieco spionizowała, co ułatwiło mi dojście do fajnej ścianki (o trudności IV) ze spitem. Pokonawszy ją dostrzegłem pierwsze z haka, repa i maliona (zaznacozne na schemacie).

Owe elementy pozwoliły nam na chwilę wytchnienia, po czym kontynuowaliśmy posuwanie się w tym samym kierunku w trakcie drugiego, nudnego wyciągu – takiego, w którym absolutnie nic się nie działo. Z radością w oczach powitałem kolejne stanowisko składające się z kilku haków i czarnej taśmy.

Początek drugiego wyciągu
Końcówka. W tle żleb Teryho

Trawers Korosadowicza – taki mało boczny 😉

Trzeci wyciąg, czyli słynny trawers Korosadowicza zdecydowanie zasługuje na więcej uwagi. Już sam jego początek wiąże się z nietypowością: otóż, aby na niego wejść, trzeba się trochę obniżyć.

A potem przekonaliśmy się, że linia, po której się przemieszczamy w bok, wiedzie bardziej do góry niż poziomo. Dodatkowo wzdłuż tego skośnego trawersu biegnie rysa charakteryzująca się tym, że ma stopnie na nogi – a i friendy “siadają jak złoto”. Struktura ta skojarzyła mi się z trawersem wymaganym podczas Festiwalu Granitu na Zamarłej, choć tamten ewidentnie cechuje się – jak to powiedzieli geografowie – rozciągłością horyzontalną.

Trawersem dotarliśmy do niecki, której usytuowanie sugerowało nam, aby wbijać się stamtąd prosto do góry.

Jednakże wiedza, której źródłem były blogi innych cenionych przeze mnie wspinaczy, spowodowała, że nie daliśmy się nabrać na tę “podpuchę”.

Ciągnęliśmy dalej w lewo (całkiem długo – aż do wielkiego i szerokiego komina), zgodnie ze wskazówkami od blogerów-konsultantów. W tamtej części podróży warto mieć ze sobą kilka dodatkowych taśm, żeby robić z nich przeloty na blokach skalnych.

Ów komin u swej rozepchanej podstawy jest przedzielony (mniej więcej na środku) żeberkiem. To pozwala na wybór jednego z tuneli, które i tak finalnie łączą się ze sobą nieco wyżej. I w tamtym momencie nie tylko chyba w mej głowie wybrzmiało hasło z popularnej reklamy telewizyjnej („nieważne czy wybierzesz lewego czy prawego”), w której ukazano batoniki, bliźniaków oraz gadające misie. Zabrakło tylko głosu niezrównanej Krystyny Czubówny, hehe.

Wybrałem lewą “alejkę” ze względu na widoczny tam hak, który zapewnił mi wpięcie się oraz nagły przypływ…adrenaliny. Oto bowiem poczułem przesztywnienie liny i stanąłem przed dylematem: „Kurczę, może się cofnąć i wypiąć się z tego haka?” Teren był łatwy, więc postanowiłem pociągnąć jeszcze trochę, pragnąc dotrzeć do najbliższego stanowiska.

Podszedłem kolejne 10 metrów i ujrzałem 2 haki, do których nie było opcji, aby coś dołożyć. Wówczas przypomniałem sobie, że stan musiał być zatem w początkowej części tej prawej “alejki”. Potem zorientowałem się, ze złączyłem dwa wyciągi w jeden – co kosztowało mnie blisko 62 metry liny. Skutek był taki, że Radek te 2 dodatkowe metry musiał przejść na lotnej, o czym – z odrobiną zaskoczenia w głosie – raczył mnie powiadomić przez walkie-talkie. Na tak długich drogach dobrze jest mieć taką łączność i nie musieć drzeć japy na cały zycher.

Stanowisko z dwóch haków znajdujących się na lewej ściance komina
Szeroki komin widok z góry

Z ponurego kominka na ścianka Kupczyka VI+

Wyciąg 4.

Uwaga krucho!

Kolejny czwarty wyciąg znów liczył około 50 metrów i stanowił ciąg dalszy zmagań ponurym kominkiem. Tym razem zaczynaliśmy jakoś w połowie jego wysokości, kierując się ku wielkiej półce skalnej.

Dolna część kominka – powiększenie
Górna część kominka – powiększenie

Po wyjściu z kominka wokół było nieco trawiasto, a przy tym płasko – aczkolwiek z prawej strony znajdował się zajebiście duży okap, którego nie dało się nie zauważyć.

Nas jednak ciągnęło ku dwóch blokom skalnym różnej wielkości, a ponieważ ten mniejszy nie wydawał się integralna częścią skały, to uznałem, że zdecydowanie lepiej będzie zarzucić pętle na tym większym. Takim sposobem zrobiłem stanowisko, a lasso o długości co najmniej 240 cm bardzo się tam przydaje.

Stanowisko
Widok z góry

Ścianka Kupczyka VI+

Następny piąty wyciąg wiązał się z koniecznością pokonania ścianki Kupczyka, a przebieg drogi po niej wydawał się ewidentny. Po prawej stronie faktycznie (tak jak podpisane na topo) znajdowały się różowe plamy. Mimo to spędziliśmy tam dłuższą chwile, ażeby wykoncypować, którędy mamy “szusować”.

Ściankę poprowadził Radziu, więc to jemu należałoby w tym punkcie opowieści oddać głos. Ale powiem Wam co z mojej perspektywy patrząc było w niej problematyczne.

Jak już wspominałem – nie ujrzycie od razu haka. Idąc do góry do wysokości trawek, ścianka się mocno pionizuje.

Napierając na wprost, kiedy czujemy opór materii, należy zrobić 2 kroki w lewo (w poziomie), ale na tym nie koniec trudności. Chwytów górnych nie ma, ale za to są dobre chwyto-ściski działające na odciąg. Odpowiednio balansując ciałem, można uczynić te 2 stąpnięcia w bok, co pozwoliło nam dostrzec wbity trochę wyżej hak, który trochę ratuje sytuacje.

Trawers w lewo

Nad nami widoczne bowiem było zacięcie, w które się zagłębiliśmy i tamten moment uważam za wysoce niebanalny (jak dla mnie to VI+). Tuż przed nim udało się Radkowi założyć frienda, a potem biegnący wciąż w zacięciu odcinek redukuje trudności.

Cały wyciąg

Mniej czujnie sunąc, dotarliśmy do stanowiska składającego się się z haka i ucha skalnego obok siebie na odstrzelonej płycie oraz dodatkowo z haka po lewej stronie. Z dwóch taśm można tam zmontować fajną „placówkę”.

Zacięcie
Stanowisko

Wyciąg 6. Ścianka VI

Wyciąg nr 6 zaproponował nam kolejne piękne lecz trudne wspinanie się – na dystansie około 15 metrów trzeba było zachować głęboką koncentrację.

Etap ten wiódł przez ściankę, która w dalszej części przeistoczyła się w zacięcie (na szczęście z dobrymi stopniami).

Nie pamiętam, czy był tam hak, natomiast pierwszy przelot udało mi się zrobić z żółtego frienda.

Następnie pokonawszy zacięcie, natrafiliśmy na szeroki komin, który pochłonął naszą uwagę przez ponad 45 metrów (łącznie poszło ok 55m liny). Do znalezionego u wylotu komina haka dołożyliśmy kość w rysie, tworząc tym samym stanowisko.

Końcówka wyciągu

Wyciąg 7.

Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej – tym razem w obszar wyceniany na ok. III. Przed kolejnym rozwidleniem komina, naszym celem było uniknięcie końcówki całej drogi wypełnionej ponownie trudnościami.

Wybrałem znów lewy “tunel” i chyba miałem szczęście, gdyż dostrzegłem zaklinowany blok skalny (który mijamy lewą stroną i wychodzimy na skalny taras)

Skalny taras, wydał mi się dziwnie znajomy. Zadziałały neurony i pamięć wydała werdykt “Byłeś tu już Pawle, nie tak dawno temu, gdy się mierzyłeś z hokejką!”.

No i faktycznie, to był ten hokejkowy “balkon”, do której dotarłem kilka dni wcześniej, idąc z lewej strony. Natomiast sunąc Drogą Birkenmajera dochodzi się do niego z prawej. Spostrzegłem tam zaklejony ring, który potraktowałem taśmą.

Jesteśmy w domu

Skakał przez barierkę, a potem schodził w pantoflach

Na tak przygotowane stanowisko wciągnąłem Radka. Tam rozwiązaliśmy się i postanowiliśmy zapierniczać na platformę jak puszcza (ale trzymając się lewej strony). Z tego ostatniego stanowiska widzieliśmy już wprawdzie mostek (tzn. często fotografowany element rzeczonej platformy, przy którym ustawiają się turyści).

Koniec końców dotarliśmy do barierek (platforma jest nimi obudowana), przez które przeskoczyliśmy.

W naszych głowach błysnęła refleksja: „nareszcie jesteśmy w domu” (odpowiednik angielskiego frazesu „home sweet home”). Ale okazji do długiego celebrowania radości nie było. Dość szybko dopadło nas załamanie pogody i zaczęło kropić. Dobrze się stało, że wystartowaliśmy wcześniej.

PS. Dodam jeszcze ze podczas tej wyprawy nie miałem ze sobą (skleroza) butów służących nominalnie jako podejsciówki), zatem musiałem schodzić w zamszowym obuwiu znanej polskiej marki, które na co dzień służy mi głównie do kierowania autem. Wygodne jak ta lala, ale zupełnie nieodporne na deszcz.

No i przede wszystkim ta ich “pantoflowa” (bynajmniej niewibramowa) przyczepność (a w zasadzie to takowej brak… powodowała u mniej żółwie (i mokre) tempo tej finałowej rejterady. Wystrzegajcie się proszę takiego zapominalstwa, które – nie wiedzieć czemu – zdarza mi się niestety coraz częściej.

Uzupełnienie

Warto odwiedzić również opis przejścia na Drytooling.com.pl autorstwa Damiana Granowskiego.

Głosy gości / Wystaw ocenę
[Razem: 11 Średnia ocena: 4.6]