Północą stronę Tatr pokrywają w sporej części regle, czyli lesiste wzniesienia zbudowane ze skał osadowych – głównie wapieni i dolomitów, a także domieszki łupków. Niemal w całości otulone są roślinnością wapieniolubną, bynajmniej nie tylko kosodrzewiną i kilkoma najbardziej rozpowszechnionymi tam gatunkami drzew i krzewinek.
Ze względu na skocznię narciarską i popularność tego sportu w Polsce, najsłynniejszym reglem w Tatrach wydaje się Krokiew. Podejrzewam, że gdyby przeprowadzić ogólnopolską sondę, to zapewne na kolejnych miejscach uplasowałyby się: Nosal, Gęsia Szyja, Wielki Kopieniec i Łysanki.
Gdzieś pomiędzy nimi w tej czołówce byłaby też Sarnia Skała, na którą to na przełomie 2019/2020 udałem się razem z przyjaciółmi. Łącznie ze mną ekipa liczyła 7 osób i każde z nich zasługuje na uwiecznienie: Natalia, Olga, Emilka, Mati (zwany Skurą), Artur i Bekon (choć w dowodzie ma wpisane: Szymon).
Ostatni z wymienionych nosi taką ksywę już jakiś czas (i dobrze mu z tym), więc nie zdecydowałem się na “oskalpowanie” go z jego nicka. Większość uczestników bezsprzecznie należy zaliczyć do ludzi z nizin (jak również mnie)- przywykłych o wiele bardziej do zimowej konsumpcji drinków w hotelowym zaciszu niż do wychodzenia w góry, gdy sucho trzaska mróz za szybą.
O ile nasz gospodarz w Zębie (obok Zakopanego) nie zgłaszał sprzeciwu, gdy przedłużaliśmy wieczorne biesiadowanie, o tyle następnego dnia spotkałem się z pewnym oporem materii ludzkiej (dobrze znanej i bardzo lubianej). Oponowała część moich znajomych i z początku była nastawiona bardzo wygodnicko. Na całe szczęście “kanapowe” lobby (zgłaszające postulat, by tego ostatniego dnia popluskać się w termach) nie miało tyle pasji w głosie co reszta grupy, która przeforsowała mój pomysł wyjścia na Sarnią Skałę. Zresztą, pragnąc być z Wami całkowicie szczerym, muszę dodać kilka słów wprost zaczerpniętych z głębi mego “(wysoko)górskiego serducha”.
Przede wszystkim, po tych wszystkich Elbrusach i Kazbekach, alpejskich wypadach i nepalskiej eskapadzie na Mera Peak
nie sądziłem, że znajdę przyjemność ze spacerowania pod Sarnią Skałę w Dolinie Strążyskiej i Białego. Terenach niezbyt odległych od dobrodziejstw cywilizacji i znanych mi już z autopsji; szlakach których pokonanie nie stanowi żadnego wyczynu.
Owszem, ktoś powie, że wszystkie drogi na wysokie szczyty mają swój początek w dolinach (w których nawiasem mówiąc – bywam często), ale moje ciało i dusza potrzebują solidnego wyzwania, aby nie myśleć o górach przez kolejne tygodnie.
Najzwyczajniej w świecie nie przywykłem do wyznaczania sobie pobliskiego tatrzańskiego schroniska jako finalnego celu wędrówki, dla której miejscem startu jest Zakopane. Niemniej jednak, sam pomysł (aby zabrać dobrych znajomych w góry i uczynić ich bohaterami niniejszej opowieści) od dłuższego czasu chodził mi po głowie. Uznałem, że nie należy w nieskończoność odwlekać jego realizacji. Że moment jest odpowiedni, póki jesteśmy młodzi, zdrowi i wciąż sprawni.
Doliną Strążyską na Sarnią Skałę
I wiecie co? To był strzał w dziesiątkę! Hitowa wycieczka na Sarnią Skałe! A wcześniej nie przypuszczałem, że ta moja, jakże egoistyczna perspektywa, może być błędna.
Wspólna przechadzka do Sarniej Skały sprawiła, że na powrót zacząłem dostrzegać piękno ukryte w dolinach, a wraz z nim poczułem tę całą radochę czerpaną z zimowej i niebetonowej scenerii, o kilkaset kilometrów odległej od warszawskich bloków i korporacyjnych boksów czy nawet ergonomicznego ołpenspejsu.
Zamiast nich otwarta przestrzeń po horyzont, liczne strumienie, mostki, zieleń przykryta śnieżnym puchem, sople na drewnianych dachach i skrzypienie naturalnego podłoża pod stopami dające złudzenie, że oto ziemia oddycha, gdy się po niej stąpa.
Ponadto, tym wszystkim, co widziałem, usłyszałem i poczułem, mogłem się z bliskimi (wreszcie!) podzielić. I miałem trudną do opisania satysfakcję, że podczas relacjonowanego tu pobytu, udało mi się rozmnożyć pulę szczęścia, dzieląc się nim z przyjaznymi duszami (na czele z moją dziewczyną Natalią).
Radość była tym większa, że to dla niej ów wyjazd zorganizowałem. Nie robiłem tego dla siebie i własnej przyjemności, by mieć cyfrową, dająca się na blogu opublikować pamiątkę z miejsca, w którym “jeszcze mnie nie było”. Naprawdę dumny byłem z Natalii, która nie tylko jako pierwsza zdobyła szczyt, ale również świetnie sobie radziła podczas naszej grupowej wędrówki. Wyposażona w odpowiedni sprzęt i w elementarną wiedzę nie potrzebowała mojej pomocy podczas wchodzenia.
W raczkach na Sarnią Skałę
A propos ekwipunku…już w trakcie łazęgi okazało się, że kurtki niektórych przemokły, innym brakowało stuptutów, ale gdzie te czasy, kiedy to nawet wrześniową porą do wyjścia w góry wystarczyła byle jaka flanelowa koszula, plecak z kurtką, bukłak i trampki?
Wówczas nikt nie słyszał o goreteksie, odzieży termicznej i tym wszystkich akcesoriach zawierających się w mało znanym słowie SZPEJ, oznaczającym “całe to badziewie do wspinaczki lub grotołażenia (ten wyraz bardziej lubię niż częściej stosowane “grotołaztwo”). A dziś? Jak ktoś (nawet doświadczony wspinacz) nieopatrznie przyzna się, że nie zabrał kompletnego rynsztunku, adekwatnego do danej trasy, to może zostać wyśmianym na forum Tatromaniaka.
Pragnąc zadbać o bezpieczeństwo, obowiązkowo zaordynowałem założenie raków lub raczków (co kto miał) od Polany Strążyskiej. No i jeszcze warto zabrać kijki dla dodatkowej przyczepności.
I mimo że dwie pary własnych raków pożyczyłem dwojgu kompanom, to i tak jedno z nas nie miało dodatkowego bieżnika niż ten zawierający się w podeszwie buta. Do swoich stóp przypiąłem nowiutkie Lynxy Petzla, które znalazłem kilka dni wcześniej pod choinką i które wręcz prosiły się o przetestowanie.
Poza tym, dźwigałem zapasową puchówkę, kilka dodatkowych rękawic dla ekipy, koce termiczne i jeszcze termos z ciepłą herbatą. Ale mimo tego nadbagażu i niełatwej dla żołądka (oraz wątroby) nocy, poruszałem się bezproblemowo i na tyle szybko, aby nie wlec się za resztą.
Peleton zamykała Olga, na którą celowo zaczekałem na Czerwonej Przełęczy, aby zmotywować ją do nieodpuszczania na 10 minut przed szczytem. Jednocześnie to najśmieszniejsze nasze metry, gdyż jak się okazało w motywowaniu “jestem gorszy niż Chodakowska” 🙂
Pozostali już od kilku minut celebrowali zdobycie góry, a my uparcie drałowaliśmy, by wspólnie z nimi upajać się widokiem Zakopanego. Trzeba Wam wiedzieć, że w noc poprzedzającą spacer spaliśmy snem sprawiedliwego – toteż wyruszyliśmy dość późno) i pogoda nie pozwoliła nam dojrzeć krzyża na Giewoncie.
Ale i tak mogę rzec, że piękny zimowy krajobraz Sarniej Skały i Tatr niemal przez całą drogę cieszył nasze oczy. Nie wnikam, czy to przez ukształtowanie terenu, bliskość niezbyt skażonej przyrody czy też wciąż sypiący się z nieba śnieg, za którym tak tęsknią niektórzy mieszkańcy północnej i centralnej części naszego kraju. Było co podziwiać – i to się liczy!
Olga ostatecznie pokazała dzielność i również stanęła na szczycie. W tym czasie reszta drużyny zaczęła już schodzić poprzez Dolinę Białej Wody, a nasza dwójka miała ich dogonić. I do dziś zachodzę w głowę, jak to się stało, że podczas zejścia nie mogłem za nią nadążyć. Jak dotąd nie spotkałem szybciej schodzącej osoby – zupełnie jakby nagle obudziła w sobie kozicę.
Zejście z Sarniej Skaly Doliną Białego
Cała przygoda (trudno mówić o jakimś większym zmęczeniu) zajęła nam niespełna 3,5-4 godziny, a niektóre widoki na trasie przypominały te rodem z bajki pt. “Kraina Lodu”. Droga jest łatwa i przyjemna, mówiąc krótko dla każdego.
Mój przezorny wewnętrzny sufler przypomina mi, abym przestrzegł Was, byście poskromili w sobie chęć do wychodzenia powyżej schronisk, gdy TOPR ogłosi lawinową trójkę. Sarnia Skały to dobry cel w takie dni Podsumowując cały sylwestrowo-noworoczny pobyt, uważam że wycisnęliśmy tzw. maksa z tego kilkudniowego wyjazdu.
Śliwowica z Doliny Białego
Prócz szczęścia z tego tatrzańskiego wypadu przywiozłem coś jeszcze. Otóż, zrzuciwszy welon skromności pochwalę się, że za całokształt poczynionych działań organizacyjnych (zarówno w fazie przygotowawczej, jak i potem w czynnościach wykonawczych) od naszego gospodarza otrzymałem butelkę z 70-proc. zawartością wiadomo czego. Oto ona:
Jej kontur, ciężar i wygląd wydały mi się znajome. Po krótkim namyśle, pojąłem czemu. Zbieg okoliczności sprawił, że jakieś 5 lat temu właśnie taką butelkę śliwowicy kupiłem gdzieś w rejonie skoczni narciarskiej, wracając z Doliny Białej Wody…Przypadek? Nie sądzę. 😛
Bądź na bieżąco