Przed Wami następny donos z naszej (mojego i Krzyśka) wizytacji okolic Popradzkiego Stawu. Pierwszy wpis z tej serii już na blogu wisi – tutaj, więc czas na kolejne sprawozdanie ze słowackiej (co najmniej równie – a niekiedy nawet bardziej malowniczej) części Tatr.
Jak do tej pory (styczeń 2023) to była moja najdłuższa droga wspinaczkowa w Tatrach.
Uważam, że świetnie się sprawdza na początek sezonu zimowego – na tzw. rozwspinanie, czyli odpowiednik dłuższej przebieżki przed maratonem. Nie żebym narzekał, ale gdyby nie była taka długa, to można by ją uznać za przyzwoitą drogę kursową.
Jej maksymalne trudności oszacowane zostały zaledwie na M3 a ich umiejscowienie sprawia, że łojanci zastaną je dopiero w wyższych partiach. Początkowe dziesiątki metrów to był raczej spacerek, a momentów wartych szczegółowego opisu – doprawdy jak na lekarstwo.
Pospali, pojedli i poszli się powspinać
Na ten „przydługi eksces” wyszliśmy zaraz po śniadaniu, które zaserwowano nam punktualnie o 7.00 w schronisku w Popradzkim Plesie. Start się opóźnił względem planowanego, bo zeszło się nam na jedzeniu (niespiesznie delektowaliśmy się wyśmienitą jajecznicą na boczku) – swoją drogą bardzo polecam ten przybytek. Nie dość że smacznie i wygodnie, to jeszcze ceny przystępne: w szczególności jest znacznie taniej jeżeli goście rezerwują pobyt bezpośrednio w Horský Hotel Popradské Pleso.
Za dwuosobowy pokój z prysznicem i śniadaniami zapłaciliśmy tylko 45 euro. To niewiele więcej niż gdybyśmy wybrali opcję spania w pokoju wieloosobowym bez porannego posiłku. Oj czego żałować mielibyśmy się z pyszna! Brak przyjemności dla podniebienia stanowiłby niepowetowane straty.
A ponieważ w owym czasie byliśmy jedynymi turystami w pokoju (przyznacie: „jaja jak berety”), to nie było nikogo, kto swoim chrapaniem śmiałby nam przeszkadzać w błogim śnie. A potem jeszcze te jaja na bekonie – spora porcja kcal! 😉
Tępa – Tupa – Żebro Puskasa Topo
Wyczytałem w sieci, że przejście tej drogi zajmuje 4, no może maksymalnie 5 godzin (i to raczej żółwim tempem), ale to się nie potwierdziło. Bez pośpiechu, cykając w trakcie mnóstwo fotek, zeszło się nam blisko 6 godzin.
Miejsce inicjacji (a jeszcze wcześniej samą ścieżkę łączącą ten punkt ze schroniskiem) łatwo znaleźć. Wiodący przez Dolinę Złomisk trakt jest dostatecznie wydeptany. Zaraz po opuszczeniu budynku idziemy czerwonym szlakiem, a potem – przy znaku widocznym na poniższym zdjęciu – skręcamy w lewo.
A do określenia odpowiedniego żebra przydaje się topo – właśnie takie jak to na tatry.nfo.sk. Droga nr 12
Gdy już dotrzecie pod samiutką górę, to pewna ciemniejsza skała wskaże Wam punkt startu.
Co się zaś tyczy tego preludium drogi wspinaczkowej to powiem tak: łatwo tam trafić, łatwo to znaleźć, ale nie tak łatwo. Na wprost znajdują się bowiem gęsto upakowane i dość wysoko rosnące kosówki, toteż trzeba zastosować manewr wymijający. Ominęliśmy je prawilnie, czyli z prawej strony, rezygnując jednocześnie z aplikowania sobie dodatkowych trudności.
Relacja z przejścia Żebra Puskasa III UIAA
Zaczątki całej zabawy przybrały formę długiego podejścia o śnieżno-trakowym charakterze, które to prędzej zmęczy łydę niż kogokolwiek nauczy techniki. Za to stanowi dobrą okazję do poćwiczenia koordynacji przy wbijaniu reksów, igieł czy buldogów.
Żałowałem, że zabrałem ze sobą tylko dwa reksy; na takie alpiniady należałoby wziąć do plecaka co najmniej trzy. O wiele fajniejszą lekcję odbyłbym, gdybym miał więcej żelastwa do pozostawienia w trawiastej otulinie.
A twardy był nie tylko sam granit – również śnieżna pokrywa (choć cienka, bo w początkach sezonu spadło go bardzo niewiele) przypominała miejscami beton. Dobrze się po niej szło, tudzież równie mocno zmrożone były też trawki – niekiedy mi dziaba odskakiwała, gdy próbowałem w nie łoić.
W pierwszej połowie drogi, to fajnych i estetycznie ciekawych miejsc było doprawdy niewiele. Na tak długiej drodze zapamiętałem dwa siodełka. Oto
Stąd teren nieco się zwęża i obniża. Idziemy dalej na lotnej
Od góry wygląda tak:
Puła w razie “K”, czyli Kiblowania
Drugie natomiast zastaliśmy dopiero na stanowisku nr 5 lub 6. Tam z kolei przed nami rozpościerał się ogromny kawał skały, którą należałoby okrążyć – albo z lewej albo z prawej. Dla odmiany zdecydowałem się na Trawers w lewo.
Rejon był naprawdę dobrze osłonięty od wiatru, a podłoże względnie płaskie – jednakowoż nadające się do awaryjnego, dłuższego postoju. (ahh szkoda, że nie zrobiłem zdjęcia. Spokojnie zmieszczą się tam 4 osoby, z wyprosotwanymi nogai :D)
Napomknąłem o tym Krzychowi, że gdyby cokolwiek złego miało się zadziać, to wracamy właśnie tutaj i kiblujemy. Z doświadczenia wiem jednak, że lepiej unikać nieplanowanych biwaków, a zaznać prawdziwej przygody dzięki zorganizowanemu obozowisku w kolebie na wysokościach. Po tym jak dotarliśmy do tego siodełka zdecydowaliśmy, że przejmuję prowadzenie już do końca.
Zdążyć przed zmrokiem
Moja niepewność brały się stąd, że tego dnia pogoda miała się znacznie pogorszyć i tym razem synoptycy…nie pomylili się. Tego dnia na przełęczy pod Osterwą prędkość wiatru sięgała ponad 100 km/h, a oprócz tego muszę się Wam przyznać bez bicia, że po prostu nie znałem tej góry.
Niezbadana okolica, tylko my dwaj w zasięgu wzroku i obaj bez dokładnego rozeznania, jak miałby wyglądać bezpieczny powrót do bazy. Obawiałem się mocno, że samo zejście ze szczytu oznaczać może ryzykowną konieczność lawirowania na grani. A nie był to bynajmniej mój jedyny frasunek w trakcie omawianych tu brewerii.
Wcześniejszy sprowadzał się do nieodpartego wrażenia, że „coś za wolno nam idzie” mimo, ze przez niemal pół wyprawy szliśmy na lotnej. Więc nie traciliśmy zbędnych minut na „asekuracyjną samoobronę”. Dopiero potem droga przybrała formę stałych wyciągów, pomiędzy którymi rozwijaliśmy całkowitą długość 60-metrowej liny.
Zejście
Finalnie okazało się, że zejście jest łagodne, szerokie, rzekłbym wręcz: “dla niedzielnych turystów”, toteż powody do zmartwień zgasły szybciej niż rozpalają się latarnie w niejednym wielkomiejskim parku.
A parę takowych alejek miałem okazję w życiu przemierzać, choć poświata żadnej z owych lamp nie może się równać z tym ciekawym zjawiskiem atmosferycznym, o którym wspominam tutaj:
Wcześniej jednak nie mając pojęcia, jaki charakter mieć będzie to zejście, koniecznie chciałem ujrzeć je w świetle dziennym. Skończyły się herbatki po drodze, focenie co i rusz oraz przestoje „na kawusię z batonikiem”. Niczym wierzchowiec z klapkami na oczach gazowałem w górę, ile fabryka dała. Wziąłem się w garść, zaparłem w sobie i przeloty zakładałem coraz rzadziej.
Sprzyjało mi ukształtowanie terenu, które nie wymagało lokowania częstej asekuracji. Mimo to jeden z moich komentarzy rzuconych do Krzyśka, brzmiał tak: “Brachu, ta droga nie chce się skończyć”. No i konsekwentnie podążając na szczyt Tępej, wspinaliśmy się jeszcze w trakcie spektaklu, które zafundowało nam zachodząca gwiazda.
…a potem zgasło Słońce i wybrzmiał mi w uszach bon mot „Ciemność widzę, ciemność”
Kilka metrów przed wierzchołkiem ujrzałem jakąś wystającą zeń rurkę. To był szczyt. Nie chciałem na niego wchodzić sam. Zaczekałem na Krzycha, rozwiązaliśmy się i wdrapaliśmy się razem te kilka metrów.
Grań, jak już wspomniałem, okazała się: sielsko łagodna i odsapki godna 🙂
Odpoczywaliśmy na szczycie przez dobrych kilkanaście minut, po czym zaczęliśmy schodzić – otuleni kompletnym mrokiem.
A myśmy tego dnia popełnili kolejne faux pas, które…na szczęście nie przyniosło z sobą przykrych konsekwencji.
Kiedy na zejściu omyłkowo wchodzisz na kolejny szczyt
Otóż obraliśmy ten najbardziej oczywisty kierunek – tam, gdzie było najmocniej wydeptane, sądząc, że idziemy śladami poprzednich zdobywców tego wierzchołka…I ten „koncept a la chłopski rozum” pokierował nas na… kolejny szczyt (o nazwie Klin), bynajmniej nie znajdujący się na najkrótszej trasie prowadzącej ku przełęczy pod Osterwą. Dopiero na tym Klinie dwa duże chłopiska zorientowały się, że pomylili drogę.
Tak jakoś, wiecie – moje wewnętrzne poczucie godności – wzbrania mi zastosować w poprzednim zdaniu pierwszoosobową narrację (to nie ja i Krzysiek; to jakieś durne chłopy – to oni „dali ciała”). Następnie musieli schodzić po kamieniach aż do tzw. magistrali (czerwony szlak). W międzyczasie zdjęli raki (nieprzydatne na głazach), ale tylko na krótko, bo potem (gdy ponownie weszli na śnieżno-lodowy szlak) znów je przywdziali i dzięki temu zmyślnemu urządzeniu bezkolizyjnie wrócili do schroniska.
Tak to bywa, gdy się w górach po ciemku podąża „pewnikiem do bazy”, zamiast sprawdzić GPS, zerknąć na mapę i upewnić się, że obrany kurs jest tym najwłaściwszym. Ale mimo tego zachodu podczas schodzenia, całościowa nota wystawiona przez nich temu dniu mogłaby brzmieć: „w sumie to było fajnie”.
Puskasove rebro – Podsumowanie
A owo „w sumie było fajnie” wymaga składnego rozwinięcia, czyli ujęcia ABC. Tak więc
A – długa, prosta i świetna na przedsezonową rozgrzewkę. Pozwala zgrać się z partnerem i potrenować obijanie trawy metalowymi stemplami.
B – ze względu na: wbite reksy, lotną asekurację, podobny charakter mam pewne skojarzenia ze znacznie krótszą drogą drogą tu opisaną:
C – W ramach nauczki sugerowałbym nie powtarzać tej naszej kaszany, zaopatrzyć się w więcej reksów i skócić sobie lotną. Drugi raz tym żebrem szedłbym na jednej żyle liny połówkowej, złożonej w połowie, czyli liczącej 30 m na pełnej długości. Dodatkowo pilnowałbym, ażeby między mną jako prowadzącym i asekurantem znajdowały się 3 przeloty.
Alternatywą dla Żebra Puskasa jest Żebro Gulfy’ego (chyba kolejny Węgier), natomiast z tego co słyszałem, ów substytut liczy tylko 2 wyciągi nadające się do wspinania. Dalej to już „kwestia mocnej łydki i dobrej kondycji”. Zatem, jeśli zew wspinaczkowej przygody zaciągnie Was pod masyw Tępej i będziecie mieć dylemat pt. „które żebro łoić?”, to moja rekomendacja jest klarowna: to 500-metrowe, tutaj sportretowane.
Bądź na bieżąco