Najwyraźniej Droga Patrzykonta na razie nie jest mi pisana. Niedawno miałem z nią pierwsze bliskie spotkanie (zakończone niepowodzeniem – o czym możecie przeczytać tutaj:
W połowie września 2021 roku zdecydowałem się na drugie podejście, ale tym razem okazało się, że skały są zbyt mokre. “Deszcze niespokojnie potargały…” mi plan, ale od czego jest w naszych mózgach szara substancja, jak nie od radzenia sobie w takich sytuacjach? 😉
Wraz z nowym kompanem (o ile mnie pamięć nie myli, to nie miałem przyjemności go Wam jeszcze przedstawić) Maciejem, postanowiliśmy pójść śladem mnóstwa ekip, które ulubiły sobie wchodzenie na Grań Kościelców.
Spokojna, ostrożna i rezolutna, a przy tym uśmiechnięta osobowość towarzysza bardzo mi odpowiadała. Tudzież postawa, jaką przejawiał nie tylko w czasie naszej wyprawy. Chociaż w skrócie, to zarazem najpełniej jak umiem, określiłbym ją jako “bez ciśnienia”. Poznaliśmy przed rokiem podczas zimowego kursu taternickiego i jak pokazała ta jego wrześniowa wizyta w Zakopanem, nie było to nasze ostatnie spotkanie.
Rezerwacyjna pomyłka w Betlejemce = nocny spacer
Noc przed wyjściem w góry spędziliśmy w popularnej Betlejemce. Kiedyś trzeba było pisać mejle z prośbą o nocleg; obecnie tego rodzaju zapytania obsługuje elektroniczny system rezerwacji. Zabukowałem na swoje nazwisko dwie nocki, jednakże obejmowały one następne dni, a my chcieliśmy wyjść z samego rana. W teorii mogłem – jak zwykle wystartować z Kuźnic (czyli ze swej hacjendy) na Halę Gąsienicową, ale wiecie – musiałbym wstać dwie godziny wcześniej oraz zużyć sporo energii.
Maciej okazał się bardziej przezorny lub – jak to ładnie ktoś kiedyś określił – „lepiej zorientowany w zakresie kalendarza” i wykupił „właściwą” nockę. Pozostało mi próbować dostać miejscówkę w trybie “na piękne, zmęczone oczy”. Ażeby całą akcję uwiarygodnić, to wyszliśmy ode mnie około 19.00 i dotarcie do Betlejemki zajęło nam trzy godziny. Zdążyliśmy w samą porę, gdy światła schroniska jeszcze się paliły, a i całego zapasu piwka goście nie zdążyli jeszcze wypić. Myśmy też coś wychylili.
Siodełko, Szafa i Pojezierze – nazwy jakby z innej bajki
Rankiem ruszyliśmy spokojnie w kierunku Czarnego Staw Gąsienicowego, którego masyw Kościelca otacza od strony zachodniej. Ścieżka, którą wędrowaliśmy, ma swój koniec na Karbie, ale wcześniej należy dokonać trawersowania poprzez ściany Kościelca oraz Zadniego Kościelca.
Dosłownie szliśmy od początku drogi Patrzykonta, gdyż ten okazał się dość „śliski)
W ten łatwy sposób osiąga się Mylną Przełęcz (2111 m n.p.m.) i jeśli akurat wcześniej nie padało, to pierwszy nieco poważniejszy (ale tylko za I) “zgryz” napotkamy dopiero na progu – w odległości kilkunastu metrów od początku drogi wspinaczkowej.
Gwoli ścisłości, to ścieżek wiodących do celu jest kilka – można tam dojść łagodnie przebiegającą, ale za to dłuższą (niż ta, którą szedłem z Maciejem) od „Pojezierza” na Karb. Tu od razu niespodzianka, bo pod hasłem „Tatrzańskie pojezierze” kryje się Dolina Stawów Gąsienicowych, a nie jak prawie każdy ceper sądzi – Dolina Pięciu Stawów Polskich.
Grań Kościelców – opis
W trakcie całej przeprawy zetkniemy się z filarami, zacięciami i płytami, ale na pierwszy ogień nasze nogi muszą dać sobie radę z siodełkiem. Po nim staniemy u podnóża ponad 20-metrowej turni zwanej Szafą (wycena II). Dzięki wielu ringom (grań jest świetnie obita – bezpieczna) i posuwaniu się na wschód, miniemy ją dość szybko i wyjdziemy na wierzchołek Mylnej Turni. Tam mamy do wyboru – albo montujemy stanowisko i czekamy na partnera albo decydujemy się na przesztywnienie liny i idziemy na lotnej.
Dalej nas grań prowadzi jak po sznurku na wierzchołek Zadniego Kościelca, ale nie ma obowiązku pokonywać trudnego (ewidentne i czujne III) uskoku. Możemy bowiem ominąć tę zawalidrogę, korzystając z biegnącej nieco niżej ścieżki na Kościelcową Przęłęcz. Chociaż w sumie i tak wpadamy z deszczu pod rynnę, jako że za nią znów nas dopadnie bardzo efektowny odcinek grani (kolejne III.)
Wedle mojej subiektywnej oceny to trzecie i ostatnie tak trudne miejsce. Dwa inne już wymieniłem, a za pierwsze (w kolejności natrafienia) uznałbym jedną wcześniejszych, większych skał (o nazwie “Uszata Turnia“, którą topo wycenia zaledwie na II). Nie będę z ekspertami kruszył o to kopii, ale ja bym o jeden stopień wycenę trudności podniósł.
Dwa zjazdy ze szczytu Kościelca i jedno podsumowanie
Trzeba zaznaczyć, że to bardzo popularny kursowy klasyk (zyskał żartobliwe miano „Grani Praojców” ;-)), a na podążanie nim decyduje się wielu początkujących taterników.
Ze szczytu Kościelca najlepiej zejść szlakiem, jednak zdecydowaliśmy się finalnie na jeszcze inny wariant (taką swoiście rozumianą “bramkę nr 3”). Łącząc dwie żyły połówkowej liny, zafundowaliśmy sobie dwa zjazdy (drugi z nich był na pełnej długości liny) ze szczytu Kościelca do podstawy zachodniej ściany. Tamtędy przebiega droga Gnojka, którą już powinniście kojarzyć z tego materiału:
Reasumując, Grań Kościelców to bardzo przyjemna, świetnie wyposażona w asekurację droga (prócz turniczek, wszędzie indziej są ringi), na której nie zaznamy poważniejszych trudności technicznych. Ze względu na bardzo niski tamtego dnia pułap obłoków, odbyłem w towarzystwie Macieja bardzo fajny “spacer w chmurach”. I sądzę, że można to potraktować jako rozgrzewkę przed pokonaniem grani MSW (czyli wdrapaniem się na Mięguszowiecki Szczyt)
Bądź na bieżąco