Oto, jak można spędzić zimowisko i zaznać iśćie lodowatej nauczki

Droga Kochańczyka w Kotle Kościelcowym jest polecana, gdy nie ma szans, by bezpiecznie i rozważnie porywać się na bardziej ambitne trasy; opcjonalnie można ją potraktować jako tzw. wspinaczkowe dożynki lub połączyć z innymi, trudniejszymi.

Nie chcę was zasypywać tu szczegółami dotyczącymi tej drogi; musiałbym powtarzać dane, które bez większego problemu można znaleźć w sieci. Przywołam tylko kilka podstawowych faktów jak:

  • położenie: Kocioł Kościelcowy / Środkowa Grzęda,
  • długość: sto kilkadziesiąt metrów,
  • ekspozycja: w kierunku północno-wschodnim,
  • orientacyjne parametry czasowe: podejście: 80-90 minut, przejście: do 120 minut,
  • zejście: ok. 60 minut – do Murowańca,
  • elementy, z jakich się składa: płyty, depresje, kominek, kilka zacięć i fragmentaryczne połacie trawiaste.

“Nie czuję” Kochańczyka

W drodze na Halę Gąsienicową. Żurek w Murowańcu już czeka

Wspinaczka Drogą Kochańczyka w rejonie Hali Gąsienicowej wywołała u mnie emocje sięgające zenitu. Mimo, że droga ta zaliczana do tych łatwych (wycena II) to muszę się Wam zwierzyć: miałem z nią spory problem. Pamiętam taki moment, kiedy straciłem czucie w dwóch palcach prawej dłoni i nie mogłem ściągnąć przelotu. Przestraszyłem się dość mocno, bo nawet lubię swoje palce 😉

Potem wróciło ciepło, a wraz z nim przeszywający ból. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie doświadczyłem. Nawet podczas podejścia na wietrzną górę Mera Peak 6476 m w Himalajach (wtedy w nocy temperatura spadła do ok. -20 stopni C) było jakoś cieplej. Zresztą co ja tu będę, skoro to już w sieci wisi:

Ja, Kacper i Jarek szliśmy w tzw. szybkiej trójce na dwóch żyłach. Mało jasne, prawda? Już tłumaczę: zazwyczaj idzie się na jednej linie jeden za drugim. Jednakże mając ze sobą dwie liny (tzw. połówkowe), dwie osoby o mniejszych umiejętnościach i doświadczeniu mogą iść równolegle na drugiego. Każda z nich podpięta jest osobną liną do prowadzącego, dzięki czemu (przynajmniej w teorii) mają one nieco więcej swobody. Liderowanie pozostawiliśmy Jarkowi, a w połączonym z nim duecie prócz mnie znalazł się Kacper. Tego dnia popełniliśmy kilka kluczowych błędów.

Na swoje usprawiedliwienie dodam tylko, że to była moja pierwsza zimowa wspinaczka, jeszcze długo przed kursem Taternickim. Raki koszykowe CT już rdzewiały, a dziaby miałem pożyczone od Maćka. Maciej jest częstym towarzyszem naszych eskapad, jednak tym razem osłabiony przez zjedzonego Big Maca, musiał pozostać w Murowańcu. Kurtka z klubu Rugby, w którym kiedyś grałem. Mimo, że obok Gore-texu nigdy nie stała to bardzo ją lubię. No i te podgrzewacze do rąk to była dla mnie czarna magia.

Ale gdzie się podziały czasy kiedy wystarczyła zwykła flanelowa koszula i trampki? I tym tokiem myślenia dołączyłem do paczki bardziej doświadczonych wspinaczy. Ja idę na YOLO i dobrze mi z tym 🙂

#1 Brak komunikacji

Początek drogi Kochańczyka
Początek drogi Kochańczyka. Widoczne 2 żyły: czerwona i żółta. Za chwilę stracimy kontakt wzrokowy.

Przede wszystkim Jaro (prowadzący) ominął pierwsze stanowisko, o czym nie wiedzieliśmy. I kiedy zniknął z pola widzenia, a lina zaczęła się kończyć, postanowiliśmy zacząć się wspinać na tzw. lotnej (inaczej byśmy go zahamowali. W tym momencie nie wiedzieliśmy czy Jaro stoi bezpiecznie na tzw. stanowisku czy dalej się wspina). Takie postępowanie skutkowało jednak pewnym ryzykiem. Gdyby mi albo Kacprowi powinęła się noga, to skutki mogłyby być fatalne. Nie wiedzieliśmy, czy nie pociągniemy w dół Jarka, a przyczyną tej niewiedzy była słaba komunikacja między nami. Nie mieliśmy ze sobą walkie-talkie, toteż trudno nam było przekrzyczeć wiatr, który w tamtym czasie przybierał na sile.

#2 Na YOLO

Drugim błędem było to, że ja i Kacper szliśmy równolegle. Czasem niemal nachodziliśmy na swoje drogi. Kacper się bał, że mój ewentualny poślizg lub niezachowanie ostrożności skutkować będzie tym, że na niego wpadnę albo niechcący zahaczę o jego linę, co doprowadzi do jego upadku i kontuzji. Ja miałem podobne obawy, a równocześnie brakowi mi inwencji, jak mógłbym inaczej (czytaj: bezpieczniej) posuwać się naprzód. Nie wiem, czy to było jeszcze “istne wariactwo” czy już “czyste szaleństwo”… w każdym razie na pewno sytuacja, do której nie wolno dopuszczać.

Myślę, że tego można było uniknąć, gdyby Jaro wybierał najpierw linę Kacpra a potem moją. Nie mieliśmy tego wcześniej ustalonego, a na dogadanie tego w czasie rzeczywistym było zwyczajnie za późno.

#3 Brak odpowiedniego sprzętu

Koniec drogi Kochańczyka
Mimo błędów to stanęliśmy na szczycie (w sensie końcu drogi). Grupowe Selfie 🙂

Najprawdopodobniej cała ta sytuacja wywołała u mnie stres, który pociągnął za sobą centralizację krążenia. Krew, która odpłynęła z palców, spowodowała szybkie wychłodzenie. W pewnej chwili nie mogłem nic zrobić. Poprosiłem wtedy Kacpra o ściągnięcie przelotu na mojej żyle. Musiałem odpocząć.

Dodatkowo rękawice miałem całe mokre. Za każdym razem kiedy wbijałem dziabę, ręka wchodziła w śnieg, czasem naprawdę głęboko. Na szczęście Kacper poratował mnie ocieplaczami, które niemal od razu poprawiły mój komfort. Szczerze to nie wiem, co bym bez nich zrobił

Po kilku minutach byłem już w stanie wykrzesać z siebie dodatkowy zapas sił, dzięki któremu udało się całej naszej trójce dotrzeć na szczyt. Ucieszyły mnie wtedy widoki oraz sam fakt, że dałem radę, a zastrzyk radości przydał mi energii. Połączyliśmy liny i zjechaliśmy ok. 50 m na jeden raz. Dość szybko znaleźliśmy się na dole i mieliśmy jeszcze czas na inne aktywności (wspinaczki na lodospadach przy Zmarzłym Stawie).

Zjazd z drogi Kochańczyka ok. 50 m
Jeden zjazd z połączonych dwóch żył ok. 50m

Powrót o świetle księżyca

Powrót do Murowańca nastąpił przy świetle czołówek. W schronisku usłyszeliśmy, że nie ma już wolnych miejsc (kolędowa fraza “nie było miejsca dla Ciebie w gospodzie” sama mi się wówczas nasunęła) i musieliśmy schodzić aż do Kuźnic. Powiedzieć, że poczułem się zawiedziony i zniesmaczony, to jak nie powiedzieć nic. Szkoda że nie widzieliście wtedy mojej miny. W głębi ducha liczyłem chociaż na jakąkolwiek “glebę” w pobliskiej Betlejemce – ale tam też nie dało rady. Byłem tym wszystkie totalnie zdegustowany oraz potwornie zmęczony…jednak poniższy widok (Zakopane z oddali idąc nocą niebieskim szlakiem do Kuźnic przez Boczań) wynagrodził wszystkie trudy.

Wracamy niebieskim szlakiem do Kużnic przez Boczań, co prawda zdjęcie wykonane na innej wyrypie, ale pasuje 🙂

Byliśmy we dwóch (ja i Kacper) po kilku godzinach wysiłku, z którego musimy wyciągnąć wnioski na przyszłość. Dostaliśmy od gór nauczkę i głupotą byłoby zlekceważyć ją. Zamknijcie oczy na chwilę i spróbujcie sobie wyobrazić to, co wówczas czułem. Dookoła cisza i ciemność, a tam w oddali rozświetlone, tętniące życiem Zakopane (przepiękna panorama) i grzane piwo, które na mnie czeka…

EDIT: Od żółtodzioba do Taternika

Czasem wspominam naszą lekcję i wówczas się uśmiecham. Dziś wszystko jest inne. Kroki na drogach zimowych robię pewnie. Zerknijcie sami:

Głosy gości / Wystaw ocenę
[Razem: 20 Średnia ocena: 5]