Uprawianie wspinaczki wymaga świetnej koordynacji, elastyczności i siły wielu różnych partii ciała. Również wytrzymałości i odwagi. Także tej cywilnej – niezbędnej do tego, aby przyznać się (nie tylko przed sobą) do błędu. O błąd w alpinistyce nietrudno, a katalog niewłaściwych ruchów, pomyłek i zaniechań jest długi: od bagatelizowania otarć skóry i pęcherzy, po przysłowiowe „porywanie się z motyką na słońce”.

Polsko-polskie spotkanie i zgoda na tramwaj

Grunt to umieć poprosić o pomoc oraz tej pomocy udzielić, aby razem bezpiecznie dotrzeć do bazy. Niekoniecznie tej z której wyruszyło, lecz takiej, z której łatwo dowlec się potem do domu. Niniejsza przygoda miała miejsce w drugiej połowie lipca 2023 roku podczas mojego pobytu w Hollentalu (Austria)

Razem z moim niezmordowanym kumplem Krzyśkiem w porze popołudniowej herbatki napotkaliśmy dwoje innych wspinaczy, czyli Piotrka i jego dziewczynę z Warszawy.

Capnęliśmy ich na siódmym wyciągu drogi Richterkante, z zaskoczeniem w rodzaju „jaki ten świat mały”.

Po krótkiej pogawędce, okazało się, że wpadli w drobne tarapaty. Będący na prowadzeniu chłopak wyraźnie opadł z sił, a jego partnerka nie potrafiła wejść w jego buty. Za to mentalnie (skonstatowałem to na podstawie tych kilkudziesięciu minut, które z nami spędziła) wydawała mi się silniejsza od Piotrka, który ewidentnie był bliski rezygnacji.

Prośba o wsparcie wyartykułowana została przez nich w formie zwykłego pytania: „czy nie możemy im pomóc?”

A ewidentnie potrzebowali wsparcia, gdyż wystartowali o 9 rano, jakieś 5 godzin przed nami. Zatem ich tempo było niezaprzeczalnie zbyt wolne. Dogoniliśmy ich, mając przed sobą ostatnie 3 wyciągi, które do najłatwiejszych nie należały.

Najbliższe trudności wyceniane były na 4, kolejne na 5+, a ostatni kominek za 3 (jednakże tak parchaty, iż łatwo o poślizg i kłopoty). Potem czekało na nich jeszcze wdrapanie się na szczyt (już bez liny terenem za 1). Nie mogliśmy im odmówić pomocy, toteż w finalnej fazie szukaliśmy razem najprostszego wariantu dostania się ścieżką na wierzchołek.

Konkretnie rzecz ujmując, to nasza pomoc sprowadzała się do sformowania czegoś, co nazywa się tramwajem. Taki sam „moduł” podróży w górę zafundował nam instruktor Damian Granowski podczas zimowej wspinaczki w Popradzkim Plesie. Tamte perypetie opisałem w tym wpisie:

Przypadła mi rola „motorniczego”, a wciąganym w kolejnym „wagoniku” był Krzychu, który przytwierdził do swej uprzęży po jednej żyle odchodzącej od chłopaka i dziewczyny zamykającej ten czteroosobowy „pochód”. Za bardzo korzystną rzecz należy uznać fakt, że ze młoda parka miała do dyspozycji linę połówkową, dzięki czemu mogli iść niezależnie od siebie.

Nas dwóch łączyła lina pojedyncza, a o takim wyborze zadecydował fakt, iż wiedzieliśmy, że nie będziemy robić zjazdów pod ścianę.

Karma wraca

Primo, uznaję taki obrót wydarzeń za raczej niesamowity. Rację mają ci, którzy głoszą że karma wraca, gdyż wróciła – aczkolwiek w tym przypadku pokonała drogę odwrotną. Bo to nie kto inny, lecz my staliśmy się jej beneficjentami. Wpierw nasz guru Granowski wyciągnął nas z nie lada opresji i pokazał, jak należy to czynić – a potem my zyskaliśmy wiedzę i moc, by ratować innych, będących w potrzebie.

Ale na tym nie koniec sytuacji, które można by uznać za kolejny zbieg okoliczności. Nie wierzę w to, że – jak niektórzy twierdzą, że po prostu – ot tak „przypadki chodzą po ludziach”. Moim zdaniem nic nie dzieje się bez przyczyny; jeśli coś mi przydarza, to na ogół jest w tym jakiś głębszy sens lub powód, iż to właśnie ja staję się uczestnikiem lub świadkiem danego zdarzenia.

Wyjawię, że kilka dni przed wyjazdem do Austrii pomagałem przyszłemu teściowi budować komin w domku. Budynek jest ciągle w budowie, podłoga już leży, natomiast schodów na to drugie piętro jeszcze nie ma.

Zaistniała zatem konieczność wtargania kilku pustaków (każdy ważył – bagatela – po 25 kg) na wysokość drugiego piętra. A ponieważ miałem ze sobą (dobrze jest wozić je w bagażniku, nigdy człek nie wie, kiedy mogą się przydać 😉 linę i kilka użytecznych przyrządów, to zmontowałem przy ścianie prowizoryczną wciągarkę.

Nie trwało to długo, choć mawiają złośliwie, że w Polsce najtrwalsze są ponoć właśnie tzw. „prowizorki”.

Flachenzug, czyli szpejowe opowiastki

@varsabove i @najednejlinie

Przy okazji w ten sposób przećwiczyłem flachenzuga – technikę, która przydała się także w relacjonowanej tramwajowej akcji. Z takiego rozwiązania skorzystaliśmy w celu wciągnięcia (na wyciągu za 5+) tej dziewczyny na stanowisko. Warto w tym miejscu zaznaczyć, ze w pewnej chwili Piotrek zaczął budować taką wciągarkę za pomocą prusika, czym – muszę to przyznać – zaimponował mi.

Natomiast w trakcie tamtego wyciągu kluczowy był właśnie trawers, a nie pokonywane pionowej płyty. Zatem skoro niewiasta miała się przemieścić w bok, to po jaką cholerę, było tracić czas i siły na montowanie mechanizmu wciągającego?

Żaden z nas (ani ja ani Krzysiek) nie widział w tym sensu, toteż od razu staraliśmy się wyperswadować mu to. Bezskutecznie niestety, gdyż zachowanie Piotrka wskazywało na jego głębokie przekonanie o konieczności takiej czynności. Nauczka da mnie na przyszłość: znajdując się w poważnym stresie, nie tylko nie warto podejmować istotnych decyzji, również można (a nawet powinno) nie wychodzić za nadto przed szereg.

Przystępując do konstruowania wyciągarki, postanowiłem wykonać jej bardziej wydajną wersję. W tym celu posłużyłem się przyrządem roll&block (to taki bloczek marki CT, który – działa tylko w jedna stronę i sam się zatrzymuje) oraz innym zwanym T-block.

Te dwa przyrządy na owalnym HMS-ie noszę ze sobą od dawien dawna i wiem, że bywają przydatne. Jeśli idąc na drugiego, nie byłbym w stanie pokonać jakiegoś trudnego wyciągu, to musiałbym wyjść po linie. Wówczas to dzięki auto-ratownikowi z łatwością mógłbym wciągnąć się do góry. Owo oprzyrządowanie zastępuje prusy i sprawia, że cały mechanizm działa znacznie wydajniej.

A dla mnie samego był to również ciekawy case: jak dobrze zmontować flachenzuga w warunkach bojowych. Zdarzyło mi się to już kiedyś podczas kilkudniowej wyprawy w Alpy Włoskie.

Udało mi się to zrobić relatywnie szybko, a następnie przekazałem sznurek, żeby Piotrek zaczął wciągać swoją pannę. Operacja powiodła się, i wkrótce potem cała nasza czwórka stanęła na wierzchołku. Pomimo że para naszych rodaków, tamtego dnia popełniła kilka błędów. Warto o nich wspomnieć – nie żeby wypominać – ale dlatego, by przestrzec tych, którzy zamierzają robić takie drogi, bez odpowiedniego doświadczenia.

Warto prostować błędne posunięcia

Warun pogodowy

Przede wszystkim tych dwoje wybrało złą godzinę startu. Tamtego dnia parzyło słońce, a jak powszechnie wiadomo, pomiędzy 10.00 a 15.00 upał jest największy. Wynika to wprost z pozornej wędrówki słońca po niebie – np. w południe góruje ono nad widnokręgiem i najmocniej ogrzewa dany wycinek kuli ziemskiej.

Gdy oni ruszali, to energii z naszej gwiazdy przybywało i z każdym kwadransem pocili się coraz bardziej. W naszym przypadku (wystartowaliśmy chwilę po 14.00) ogrzewanie słabło, a w pewnej chwili schowało się za filarkiem, pozostawiając nas w przyjemnym cieniu. A zatem to, o której godzinie rozpoczynamy wspinaczkę ma znaczenie – nie zawsze bowiem właściwa jest zasada, że „im wcześniej, tym lepiej”.

Zapas jedzenia i picia

Kolejna kwestia wiąże się z powyższą i sprowadza się do ubytków płynu. Zarówno Piotrek (on w większym stopniu), jak i jego partnerka (w mniejszym) byli odwodnieni – co stanowi dość częsty błąd – w szczególności u tych, którzy względnie rzadko parają się wspinaczką. Zresztą mnie również podczas przygody na Wielkim Zacięciu, przed ukończeniem drogi skończyła się woda mineralna, a spożyłem jej całe 1,5 litra.

Piotrka trzeba było napoić, więc niejednokrotnie popijał z naszego bukłaka. Częstowaliśmy ich zarówno wodą, jak i dowcipami.

Zawsze trzeba pamiętać, aby dostosowywać ilość zabranych płynów do prognozowanych warunków pogodowych i liczby przewidywanych godzin. Przy czym nie zawsze liczona w metrach długość drogi wspinaczkowej jest proporcjonalna do czasu potrzebnego na jej pokonanie.

Pozytywna atmosfera

Przez cały okres naszego asystowania, próbowaliśmy bowiem uspokoić „podopiecznych”, opowiadając im żarty (również te głupawe ;-)).

Zależało nam, aby pomóc im rozładować ich stres, a poza tym tamtego popołudnia okoliczności sprzyjały kreowaniu luźniejszej atmosfery. Nic poważnego się nie działo, czuliśmy się bezpiecznie, pogoda dopisywała, a dodatkowo mieliśmy w zanadrzu czołówki, więc i ciemności się nie obawialiśmy.

Siły na zamiary

A trzecim błędem (i chyba największym) naszych rodaków było niedoszacowanie trudności tej drogi do swoich obecnych możliwości. Osoby wspinające się powinny to umieć to ocenić i zabezpieczyć pewną pulę zasobów takich jak czas, płyny, energia, sprzęt mogący posłużyć do ewakuacji lub biwakowania.

Chodzi o to, aby mieć osobisty (opracowany na podstawie własnych doświadczeń) plan na daną drogę, a jego istotną częścią stanowi również „bufor” na wypadek, gdyby wspinaczka przebiegała wolniej i bardziej opornie, niż jest to podane w TOPO.

Tych dwoje wyjawiło nam, że wcześniej prowadzili wielociągi w Arco do IV skali trudności do 8-10 wyciagów, oraz drogi V do max 6 wyciągów więc nie można ich uznać za osoby początkujące. Natomiast nie jest to wystarczający poziom, żeby wyjśc na Richterkante. Być może czuli się bardziej pewnie niż wynika to z porzekadła mówiącego, aby „mierzyć siły na zamiary”.

Do wycofu potrzebna jest odwaga

W omawianej historii na pewno tej antycypacji (czyli przewidzenia, co może się stać) zabrakło, chociaż nie chcę przez to powiedzieć, że Piotrek z towarzyszką zbagatelizowali Richterkante. Mimo zmęczenia, odwodnienia i upływającego czasu ambitnie brnęli w górę i mieli szczęście, że trafili na nas. Gdyby jednak byli tam sami, to powinni byli wcześniej podjąć decyzję (a przynajmniej na serio taki wariant rozważyć) o wycofaniu się.

Przesłanką zwykle jest konstatacja, że „skoro od kilku godzin wleczemy się, opadając z sił, a nie jesteśmy nawet w połowie (lub właśnie mijamy półmetek), to lepiej odpuścić tym razem”. Pamiętam, że na wzmiankowanej wcześniej drodze napotkaliśmy dwie panie, które nie osiągnęły pułapu Wielkiego Zacięcia (dowspinały się jedynie do wysokości rampy). Słusznie czyniąc, wycofały się, mimo względnie wczesnej jeszcze pory dnia. Spotkaliśmy się z nimi już po ukończeniu trasy i wymieniliśmy pozdrowienia, co zawsze warto uczynić, by humor komuś poprawić.

Powyższy link dobitnie pokazuje, że każdemu (włącznie ze mną) zdarza się popełniać błędy i bagatelizować realne trudności. Sporo racji jest w powiedzeniu, że tylko ten się nie myli, kto nic nie robi. Zrelacjonowana tu przygoda schlebia mi i w głębi ducha zwyczajnie po ludzku cieszę się, że mogłem pomóc. W szczególności rodakom w potrzebie i teraz jestem przekonany, że Piotrek wraz z dziewczyną wyciągną wnioski z owej lekcji życiowej. Mam nadzieje, że tych samym błędów nie powtórzą oraz, że nie staną się one udziałem żadnego z Was.

Głosy gości / Wystaw ocenę
[Razem: 5 Średnia ocena: 5]