Zawsze mnie ciekawiło, jak wygląda Kathmandu podczas Świąt Bożego Narodzenia. Czy w tym (głównie buddyjsko-hinduistycznym) mieście można spotkać osoby przebrane za św. Mikołaja? Czy lokalna ludność doświadcza tzw. magii świąt? Czy w specjalnie na tę okazję przystrojonych sklepach rozbrzmiewają wiadomo jakie piosenki sprawiające, że przybyli tam turyści czują się niemal tak jak u siebie?
Niestety, nie było mi dane poznać odpowiedzi na powyższe pytania, mimo że samo “cywilizacyjne” centrum Nepalu miałem dosłownie o rzut beretem. Dopadła mnie bowiem jakaś wredna bakteria. Daję słowo (kiedyś mówiło się w takich okolicznościach “jak babcię kocham”), że do końca moich dni będę miał w pamięci te sensacje żołądkowe, które zaznałem. Towarzyszyły im gorączka i dreszcze. Istny rewolucyjny tercet siejący spustoszenie jak niegdysiejsze kreskówkowe trio – banda Drombo lub…serialowe Aniołki Charliego.
Tamte trzy objawy chorobowe na kilka dni zabrały mi chęć do wspinania się, podróżowania i dzielenia się wspomnieniami. Bez bicia i ciągnięcia za język przyznaję, że dosłownie zwaliło mnie z nóg. Kiedy masz problem z dotarciem do kibla to oznacza to tylko jedno: jest naprawdę źle 😉
Do dziś zastanawiam się, jak mogłem złapać tamtą infekcję. Czy to przez te 5 pączków z kremem czy też w konsekwencji zjedzenia brudnymi paluchami Dal Bhata z localsami podczas seminarium Kryszny. Muszę jeszcze i o tym napisać.
Dal Bhat to standardowy posiłek w tamtych stronach – ryż (gotowany lub parowany) oraz doprawiona ziołami zupa z soczewicy. O ruchu Hare Kryszna co nieco pewnie słyszeliście, a jeśli nie, to zawsze można podstawową wiedzę o tej religii (fachowa nazwa tego wyznania to wisznuizm bengalski) przyswoić…
Ale zejdźmy ze ścieżki dygresji. Podczas gdy mój organizm walczył z infekcją, stało się wtedy coś, czego w życiu bym się nie spodziewał. Coś bardzo pozytywnego, co spotęgowało mój dyżurny optymizm i poszerzyło wiarę w dobroć ludzką. W Kathmandu mieszka mój przyjaciel o imieniu Kul, który zajmuje się organizowaniem wypraw na Everest. Wprawdzie znamy się krótko i na co dzień nie widzimy się często, ale góry mają coś takiego w sobie, że szybko łączą ludzi. Nas połączyły bez cienia wątpliwości, a nasza przyjaźń przetrwała czas próby.
Razem z Kulem zwiedzamy Thamel na skuterze
Gdy Kul zobaczył mój ówczesny stan (a nie był to atrakcyjny widok i nie warto go oglądać), to bez wahania przygarnął mnie do siebie i zaopiekował się mną jak bratem. Cała jego rodzina była dla mnie bardzo miła i będę im niezmiernie wdzięczny za okazaną troskę. Nie dysponują dużym domem, a mimo to dostałem nawet własny pokój 🙂 Takie HOSPITALity to ja bardzo popieram 🙂
Teraz, gdy wspominam tamten czas, to śmieję się, że zamiast dwunastu wigilijnych potraw jadłem ryż w dwunastu odsłonach. Sam ryż, ryż z jogurtem, ryż z warzywami, ryż z cukrem itd. Trochę żałuję, że nie zdołałem wówczas zwiedzać stolicy Nepalu, a samą gwiazdkę przespałem. Ale nie wolno mi narzekać, bo poznałem prawdziwego świętego Mikołaja. Tyle tylko, że mój empatyczny wybawiciel nie nosił brody i nie paradował w czerwonym kubraku.
Zdradzę Wam jeszcze jeden sekret. Kul nie obchodzi świąt. Dla niego czas świąteczny zanurzony jest w morzu codzienności. Nepalczycy, których dane mi było spotkać, to po prostu ludzie o wspaniałych sercach 🙂
Bądź na bieżąco