W najsłynniejszej ze swych książek („Oskar i Pani Róża”) jeden z najpoczytniejszych francuskich pisarzy Éric-Emmanuel Schmitt zawarł taki bon mot: „Codziennie patrz na świat, jakbyś go oglądał po raz pierwszy”. W górach, do których wracam już po raz n-ty, doprawdy trudno jest znów się zachwycać (choć bywają pierwszorzędnej urody) dobrze znanymi widokami, takimi jak np. z wierzchołka Kasprowego, na którym byłem już „z milion” razy.

Zamiast epatować Was kolejnym jego opisem, zamieszczam link do wszystkich pozostałych. Ha! taki będę cwany i pełny nadziei, że klikać i komentować będziecie więcej, częściej oraz bardziej skutecznie. ;-P A tak serio mówiąc, to chcę się z Wami podzielić pewną zasadą (na końcu), którą najpełniej uświadomił mi ten weekendowy wypad w tatrzańskie „pierzeje”.

Kierunek: Murowaniec! I garść porad dla turystów

Kościelec i Świnica

Planowaliśmy, że będzie nice and slow, czyli niespiesznie, delikatnie i bez żadnej spiny. Naszym celem była Dolina Gąsienicowa, więc oczywistym było, że noc upłynie nam w schronisku Murowaniec. Poszedłszy po rozum po głowy, tym razem nocleg zabukowałem, aczkolwiek odnoszę wrażenie, że coraz łatwiej można tam dostać wolne łóżko. Pomny wcześniejszych doświadczeń, zawsze staram się o pokój nr 11, w którym jest najwięcej wolnej przestrzeni. Niestety tym razem przydzielono nas do izby nr 6 – małej klitki, której wnętrze mieści aż 6 legowisk. Przypadek? Nie sądzę. ;-P

Jako częsty bywalec tej tatrzańskiej oazy radzę: pamiętajcie, żeby na noc zawsze otworzyć okno oraz zasnąć przed innymi. Inaczej podusicie się w tej „pierdziawce”, albo w ogóle będziecie mieć problem ze zmrużeniem oka. Nie mam pojęcia czemu (może jest tak, że na wysokościach ludzie częściej chrapią?), ale na bank traficie na kogoś, kto będzie wciągał i wydychał powietrze w „głośny sposób”. Zanim zapadłem w sen, zdążyłem stwierdzić, że tym razem na zmianę chrapały „tylko” 3 osoby.

Kolejką linową to nie wstyd

Zaczęło się sielankowo…

Za to sam wyjazd i aura, w jakiej się odbywał, były niemal cudowne. Początek kwietnia wiązał się z tym razem z napływem jakiegoś ciepłego frontu, który przyniósł trochę deszczu, nieco więcej śniegu z deszczem i dużo chmur, aczkolwiek wystąpiły także przejaśnienia. Tak czy owak, na docelowej wysokości cieszyliśmy się z ładnej pogody i pokrywy śnieżnej zasadniczo sprzyjającej wędrowaniu… Przynajmniej w mojej ocenie takie były, szło mi się łatwo i miałem poczucie, że to raczej sielankowy spacerek. Ale na własnej skórze przekonałem się, że inni (nawet ci, z którymi idę) nie podzielają mojego entuzjazmu.

I tak jak np. w rajdach pieszych lub rowerowych, chcąc przemieszczać się jako jedna grupa, tempo poruszania się oraz pory odpoczywania trzeba dostosować do osób z najsłabszą kondycją. W naszym górskim duecie tym „słabszym ogniwem” był – a sami się domyślcie 🙂 przyjemny.

Po tym jak na Kasprowy wjechaliśmy kolejką dla narciarzy od Murowańca, zaserwowaliśmy sobie kawusie i ruszyliśmy granią. A propos korzystania z takich właśnie „ułatwień”, których pełnokrwiści górołazi (tak przynajmniej myślałem dawniej) nie uznają za honorowe. Przypomniał mi pewien cytat, który sobie kiedyś zapisałem:

Warto jednak zauważyć, że wynalezienie kolejek linowych, wagoników, wyciągów krzesełkowych i wszelkiego rodzaju ciężkiej maszynerii świadczy o potrzebie osiągania większych wysokości nawet przez osoby, które nie są w naturalny sposób predysponowane do chodzenia po górach.

Takie potrzeby są w każdym w nas i to jest bardzo ludzkie, że od czasu do czasu wolimy “wozić tyłek” na dystansie, który przy większym zaangażowaniu moglibyśmy przecież pokonać na nogach. My po prostu zaoszczędziliśmy trochę sił, które potem tak bardzo przydały się Patce.

Beskid – o pokonywaniu własnych słabości

Naszym celem była Przełęcz pod Świnicą – chciałem, aby dziewczę zobaczyło Świnicę z bliska, nie zdobywając jej wszakże. Celowo nie wzięliśmy sprzętu: Patka nie miała jeszcze okazji stąpać w rakach, więc zarówno one, jak i czekany zostały w naszym krakowskim lokum. Początkowy etap wędrówki, czyli kawałek z Kasprowego aż na szczyt Beskidu (pierwsze wybrzuszenie na grani) przebiegał całkiem spoko, szło się fest.

a potem było wysoce niekomfortowo…

Potem jednak okazało się, iż zejście jest dość strome – przynajmniej w oczach mojej dziewczyny, która wyraźnie nie kwapiła się do stawiania kroków w dół. Teraz, gdy piszę te słowa, to czuję, że miała rację i powinienem był to uszanować, zwłaszcza że oboje byliśmy jedynie w raczkach i nawet kijków nie mieliśmy, a solidnych „badyli” – jak na złość akurat pod ręką nie było.

Oj przydałaby się tam jakaś forma zimowego zabezpieczenia szlaku, przydałaby… – nie żeby od razu montować ferratę tutaj opisaną:

Już po całej tej „hecy” wykoncypowałem, że powinniśmy byli wówczas zawrócić, a tak się nie stało. Naciskałem na nią, m.in. używając argumentów typu:

jeszcze kilka takich trudniejszych kroków, nie rezygnuj… poczekaj, tylko sprawdzę co jest za winklem”.

Dla mnie ów teren nie był tak stromy ani trudny, co najmniej kilkakrotnie tamtędy chodziłem (swoją drogą to mam już tyle przygód za sobą, że obrazy mi się zacierają w pamięci), ale ona nie czuła się komfortowo w tamtych warunkach. Uparłem się i byłem na tyle „przekonywający”, że parliśmy do przodu, gdyż mieliśmy do pokonania dwa ciasne „zawijasy” i wąską ścieżkę (łącznie ze 40-45 metrów).

Kontynuowaliśmy, chociaż widziałem i słyszałem, jak Patka coraz bardziej się niepokoi – i to mimo mojej wydatnej pomocy. Stawałem za nią, żeby jej pokazać, iż ma podparcie, którego w każdej chwili może się chwycić. Pocieszałem jak tylko mogłem, że wszystko będzie dobrze. I małymi kroczkami, jeden po drugim zaczęliśmy sunąć w dół, ustawiwszy się przodem do stoku. Wykopywałem dla niej również stopnie w śniegu, a w najbardziej newralgicznych momentach wskazywałem, gdzie dokładnie ma postawić lewą lub prawą nóżkę. Ze 2-3 razy musiałem wręcz jej w tym pomóc, chwyciwszy delikatnie za kończynę. Tłumaczyłem też, czego i jak ma się chwycić, aby zachować równowagę.

I w taki oto sposób jakoś udało się nam pokonać ten potworny odcinek. Głęboko wtedy odetchnęliśmy z ulgą, którą trudno mi (jako że nie jestem literatem, a jedynie coraz bardziej wyrabiającym się tekstowo blogerem) opisać słowami. Pojąłem wówczas, że dla niej dalekie to było od przyjemności – więc osiągnąwszy najbliższą przełęcz – czyli Liliowe, Patka uznała twardo, że lepiej już schodzić do doliny.

Zresztą niechaj sama się wypowie, jakich to trudów doświadczała i jakie dokładnie targały nią emocje. Oddając jej głos, zaznaczę, że nie będzie to pierwszy przypadek, kiedy to macie okazję na moich łamach poczytać o doświadczaniu gór „kobiecym okiem”.

Chcę jeszcze powiedzieć, że byłem z Patki niezwykle dumny, ponieważ to nie była walka z górą, lecz z własnymi słabościami. Najważniejsze jest zachowanie zimnej krwi w trudych sytuacjach, a takich przed nami będzie całe mnóstwo.

Przełęcz Liliowe

Od siebie dodaję przysłowiowe „dwa słowa” o tej przełęczy, której nazwa pochodzi od roślinki znanej przyrodnikom jako pierwiosnka maleńka, choć miejscowi od dekad nazywali ten kwiatuszek „lelują”. Kwiat owego pierwiosnka (zwróćcie uwagę, że same jego miano mówi o początkach wiosny) ma kolor liliowy, (czyli odcień fioletowego), i podczas kwitnienia obficie porasta ponoć tę okolicę. Nic dziwnego, że ta przestrzeń (kształtem przypominająca szerokie, trawiaste siodło) ta stała się jednym z ulubionych miejsc poety Kazimierza Tetmajera. Swój zachwyt ujął w takich słowach:

Liliowa Przełęcz, z której tylekroć patrzałem do Wierchcichej, do doliny na dole, która wydawała mi się jak cudowny złocisty sen”.

A z ciekawostek historycznych dorzucę jeszcze, że przed 120 laty zamierzano poprowadzić tamtędy linię kolejki zębatej na Świnicką Przełęcz. Ostatecznie, wskutek zdecydowanych protestów miłośników tatrzańskiej przyrody, nie zrealizowano tego projektu. I sumie dobrze się stało, bo jakoś sobie nie wyobrażam estetycznego i nieniszczącego środowiska wtopienia całej tej maszynerii w ten krajobraz.

aby finalnie znów doświadczyć przyjemności

Tak więc z tej dość płaskiej przełęczy leżącej na wysokości 1952 m n.p.m. (pomiędzy wyższymi o 60-150 m Beskidem a Skrajną Turnią) Patka chciała się od razu wycofać. Ale wyprosiłem, abyśmy nie czynili tego tak na chybcika, skoro pogoda dopisywała, a my dysponowaliśmy sporym buforem czasowym. W końcu po co się śpieszyć do cywilizacji, skoro i tak w niej prawie cały tydzień spędzamy, wykonując swe obowiązki przed tymi wszystkimi wyświetlaczami od których bije sztuczne światło?

Zależało mi na tym, aby sobie „dychnąć”, czyli odpocząć również od elektrosmogu, tudzież smogu jako takiego, a niestety akurat Kraków z niego słynie – w przeciwieństwie do Zakopanego

Na zachodniej części zbocza znaleźliśmy kilka metrów kwadratowych, których to przedwiosenna aura pozbawiła śniegu. Obok widzianych przez nas krokusów w Dolinie Jaworzynki (mijanych przez nas po drodze do Doliny Gąsienicowej) uznałem to za kolejny z pierwszych zwiastunów nadchodzącej wiosny. Na tym w miarę suchej skrawku urządziliśmy sobie taki tam „mini-piknik” (bynajmniej nie pod wiszącą skałą ;-).

Przed oczami rozpościerał się widok na Tatry Słowackie, w oddali zaś wypiętrzał się Krywań, którego wysokość (liczy prawie 2500 m n.p.m.) i znaczna (około 400-metrowa) wybitność czynią łatwo dostrzegalnym. Takiego giganta nie sposób przeoczyć.

Tatrzańska Kozica

Moszcząc sobie tam „tymczasowe gniazdko”, tak bardzo się w ten pejzaż zapatrzyłem, iż o mały włos, nie rozłożyłem kurtki na podłożu zawierającym bobki jakieś górskiej zwierzyny. Usiedliśmy na niej wygodnie (uniknąwszy „wdepnięcia w wiadomo co”), skonsumowaliśmy, co było w plecakach i opróżniliśmy termos z herbaty. Nie licząc okolicznych żyjątek, byliśmy sami i zadowoleni z faktu, że mimo niespodziewanych trudności (choć dla mnie osobiście cała ta wycieczka miała posmak przysłowiowej „kaszki z mleczkiem”) udało się nam wspólnie ujrzeć górskie wspaniałości.

Widzisz Patka, warto czasem pocierpieć dla takiej nagrody” 🙂

Bez dwóch zdań wątpliwości do takich należy bowiem zaliczyć tę widoczną na zdjęciach kozicę tatrzańską, która posilała się roślinnością, mając wszakże na nas baczenie. Ujrzeliśmy ją już ileś minut po tym, jak sami spożywaliśmy wiktuały – i przypuszczam, że owe bobki mogły być wydalone przez nią lub którąś z jej krewniaczek. Zachwycaliśmy się bardzo – jawiła się nam tak, jakby to niebiosa nam ją zesłały. Tak cudnie światło na nią padało, mimo że nieboskłon gęsto pokryty był chmurami. Zarejestrowawszy ją w kadrze, ominęliśmy dzikie zwierzę szerokim łukiem i dalej już bez przeszkód dotarliśmy do Murowańca.

Lekcja dla nas wszystkich

Zatem miejcie proszę w głowie, że nie ważne, jak bardzo jesteście doświadczeni i obyci z wysokością, trudnym podłożem czy lufą*, to Wasi partnerzy niekoniecznie mogą Was w tym względzie przypominać. Taką nauczkę na przyszłość wyciągnąłem z tej sielskiej wycieczki: nie wolno bagatelizować żadnego szlaku, zwłaszcza mając na uwadze towarzystwo, z którym dane jest nam akurat podążać.

Pragnę zostawić Was, (zwłaszcza Drogie Panie, czytające te słowa), z refleksją, że niekiedy trzeba razem doświadczyć opuszczenia owej „strefy komfortu”, przeżyć trudniejsze chwile, zmęczyć się nieco fizycznie i psychicznie. Smagana ożywczym górskim powietrzem „głowa wietrzeje” wówczas z ciągłych trosk i myśli o pracy lub innych kłopotach, jakie miewamy.

Wiele racji miał niezrównany Ernest Hemingway (literackim cytatem zacząłem, więc i takim ten wpis zakończę ;-)), pisząc, że:

Kochać to chcieć przemierzyć cały świat we dwoje, po to, by nie było miejsca na ziemi wolnego od wspólnych wspomnień”.

*lufa (luft) – dla niewtajemniczonych: duża ekspozycja, czyli wystawienie na doświadczanie rozległej, nierzadko gwałtownie opadającej przestrzeni.

Głosy gości / Wystaw ocenę
[Razem: 15 Średnia ocena: 4.8]