Dość wcześnie i bez śniadania wyjechaliśmy na parking do Staffal, żeby wsiąść w kolejkę do Colle Bettaforce. Następnie podążamy via ferratą do Quintino Sella. Śniadanie zjedliśmy dopiero przy małym stawie polodowcowym, już po opuszczeniu kolejki. Zaczęliśmy piąć się w górę, by wkrótce ujrzeć ostatnie połacie trawy. Dalej w tym zupełnie nowym dla nas regionie roztaczał się już iście księżycowy krajobraz. Nie raz i nie dwa odnosiłem wrażenie, że w zasięgu wzroku nie ma żadnych żywych organizmów.

Tutaj też na tej wysokości znajdują się ostatnie połacią trawy. Dalej już rozpościerał się iście księżycowy krajobraz. Znajdowaliśmy się w przestrzeni pozbawionej oznak życia. Jak okiem sięgnąć, nie widziałem żadnych zwięrząt, roślin, grzybów, bakterii ani… wirusów. 😉

Zuch wspinaczkowy Maciej, zapewne szuka jedzenia
Słońce nas trochę przypiekło (nieomal spaliłem sobie nos), ale widok na dolinę zacny.

Przez dłuższą chwilę totalnie zapomniałem o koronawirusie, który mógł tam wręcz nie dotrzeć. A jeśli zawlókł go tam któryś z nas, to pozostaje mieć nadzieję, że nikt się przez nas nie pochoruje. Nawiasem mówiąc, tylko podczas korzystania z przejazdów kolejką zakładaliśmy maseczki (taki nakaz), a wszędzie indziej obywaliśmy się bez nich. Oddychaliśmy więc pełną piersią – płaską wprawdzie, ale czuliśmy się o niebo bardziej komfortowo niż jeszcze tydzień temu w Polsce.

Może nie tyle deja vu, ale gdzieś już widziałem podobne plenery. Blog to jak sama nazwa wskazuje – rodzaj pamiętnika, w którym zbieram i układam wspomnienia niczym znaczki w klaserze. A zamieszczane tu zdjęcia przypominają do złudzenia album z pocztówkami. Szybkie przeszukanie…i jest – wpis, w którym udokumentowałem owo księżycowe skojarzenie:

Via Ferrata do Quintino Sella

Ciekawa i długa trasa, którą szło mi się sympatycznie, mimo 22 kg sprzętu na plecach. Plecak i tak był lżejszy niż wcześniej, bo zdążyłem zużyć znaczną ilość gazu (opróżniłem kartusz), uszczupliłem zapasy żywnościowe, tudzież nie zabierałem ze sobą przedmiotów niepotrzebnych. Mam tu na myśli dodatkową koszulkę z długim rękawem (ang. longsleeve) czy też duży nowoczesny zapas prądu (ang. powerbank) :-). Te rzeczy zostawiłem w aucie.

Czułem w sobie moc i miałem (jak to się zwykło ładnie mówić – graniczące z pewnością) podejrzenia, że pojawiła się jako wypadkowa, dobrego nastroju, jeszcze lepszej kondycji i tej regeneracji, którą mój organizm przebył w dobie poprzedzającej tamto trekkingowe wyjście. Wokół mnóstwo kamieni i głazów przeróżnej wielkości. Niektórymi dałoby radę wypchać kieszenie, inne zaś nie zmieściłyby się do sporawej furgonetki.

Ostatnią godzinę czy półtorej (przed schroniskiem Quintino Sella) szliśmy, trzymając się niekiedy poręczówki. Obecność tej ostatniej czyni z tego odcinka szlaku “via ferratę”, czyli żelazną perć. Tamtejsze góry (co można domniemywać na podstawie tych dwóch włoskich słów) są “ojczyzną” takich usprawnień.

W niektórych miejscach ekspozycja jest znaczna, więc korzystanie z niej – bez wątpienia wskazane. Od razu wyjaśniam też pozostałe włoskie słowa czyli “Quintino Sella”. Będąc w Alpach, nie miałem pojęcia (i nie wnikałem w tę kwestię) co to się pod nimi kryje. Po prostu kolejna nazwa własne, ot taka jak np. polskie Sokoliki:

Sławny Włoch i jego polscy następcy

Dopiero opracowując ten materiał postawiłem przed sobie pytanie: “skąd się ta nazwa Quintino Sella mogła wziąć i co ono oznacza?” No i wyszło szydło z worka: to jest imię i nazwisko wybitnego Włocha. Quintino Sella zrobił w XIX-wiecznej Italii karierę przez duże “K”. Był mężem stanu, ekonomistą i założycielem Włoskiego Klubu Alpejskiego. Od Polaków otrzymał honorowe Towarzystwa Tatrzańskiego. To on przekonał króla Wiktora Emanuela II do pomysłu ustanowienia Rzymu stolicą państwa włoskiego. Nic dziwnego zatem, że jego zasługi postanowiono uhonorować nazywając jego imieniem schronisko turystyczne.

Na upartego można by go postrzegać jako pierwowzór takich osobistości ze świata nauki i polityki jak chociażby Konstanty Miodowicz (1951-2013), Michał Jagiełło (1941-2016), czy też wciąż żyjącego Janusza Onyszkiewicza (ur. 1937). Wszyscy oni co najmniej srebrnymi zgłoskami zapisali się w historii polskiego alpinizmu, a warto dodać, że nie byli profesjonalnymi wspinaczami. Nie podporządkowali całej swej aktywności zdobywaniu najwyższych gór Polski, Europy czy świata.

Taternictwo stanowiło jedną z ich pasji życiowych, natomiast ścieżki ich karier podążały od akademickich ośrodków naukowych poprzez działalność społeczną (m.in. angażowanie się w ruchy opozycyjne wobec niedemokratycznie wybranej władzy aż po ministerialne gabinety).

W takim schronisku to prawie jak w domu

Nareszcie w domu
We wnętrzu – czysto, schludnie i akurat niezbyt ludnie
Widzicie te dwie figurki po lewej? 😉 To nie Mały Książę i Pilot na pustej planecie…Tak prezentowali się Kacper z Maćkiem, oddaliwszy się nieco od schroniska Quintino Sella

Ten lekki bagaż i nadwyżki energii sprawiły, że odsadziłem moich kompanów o dobre 30 minut wcześniej docierając do rzeczonego schroniska. Poza tym chyba bardziej głodny od nich byłem i zaraz na wejściu zamówiłem danie dnia, czyli makaron z sosem. Oczywiście przysypali go żółtym serem, który przez Włochów dodawany jest chyba do wszystkiego. Piwko też postawili, więc dobrze zostałem ugoszczony.

A jeszcze większą przysługę sprawili mi Kacper z Maćkiem (doprawdy kochane chłopy 🙂 ), którzy rozstawili namiot we dwóch, widząc, że Kowalskiego dopadło zmęczenie. Bez zbędnych ceregieli walnąłem w kimę i nie zdążyłem pogrążyć się we śnie na dobre, gdy mnie obudził (bo to jest hałas z gatunku “nie do wytrzymania przez dłuższy czas”) przelatujący nisko helikopter.

Nie na tyle, żebym specjalnie wyglądał z namiotu i śledził go wzrokiem, ale wyrwała mnie z sielanki ta pierońska maszyneria. Niedługo potem zobaczyłem jeszcze wtedy ten przepiękny zachód słońca, a zachwyt przeplatał się w mej głowie z myślami o Matterhornie. Mimo tego zdołałem się wyspać i byłem z rana gotowy, by zaatakować bliźniacze pagórki.

Atak na Pollux i Castor. Spóźnieni i zniesmaczeni, ale nie do tak do końca.

O Kastorze i Polluksie już Wam opowiadałem – tak ogólnie, a tu link wrzucam jeśli ciekawi rozwinięcia bylibyście:

Fota spod zamarzniętej stopy. Biwak przy schronisku
Zachód słońca

Kolejny dzień miał nam przynieść sukces wspinaczkowy, ale trochę za długo z rana zbieraliśmy się, toteż w konsekwencji opóźnieni za późno wyruszaliśmy. Uderzyliśmy na “bliźniaków”, lecz “pogodowa dama” (przez niektórych zwana Aurą) strzegła ich wówczas na tyle mocno, iż żadnego z nich nie dane nam było zdobyć.

Więcej niż połowę trasy na Polluksa mieliśmy przebyte w momencie gdy podjęliśmy decyzję o wycofaniu się. Tak się pogorszyło, że nawet fotek nie bardzo było sensu robić. Do tego grań bardzo wąska, a stopień ryzyka nazbyt szeroki. Wróciliśmy niepocieszeni i trochę podminowani. Ewidentnie będąc “nie w sosie”, więc należał się odpoczynek. REST DAY

Lodowiec. Widać nawet początek drogi na Polluxa
Zdjęcie wykonane jak przeszliśmy wąski odcinek grani. Wcześniej nie kłopotałem głowy wyciąganiem telefonu. To było zbyt niebezpieczne.
Kacper na pierwszym planie, zza jego pleców wyziera fragment kasku drugiego z
braci. Który to ewidentnie tym razem spóźnił się do zapozowania. Podjęliśmy
decyzję o wycofaniu się ze względu na fatalne warunki pogodowe. Niezdobyty
Polluks musi zaczekać na nas, a my na lepszą aurę.
W trakcie schodzenia z Polluksa – droga odbija mocno w prawo. Z tamtego
miejsca schronisko Quintino Sella przypominało lichy punkcik na skale.

Przedłużył się on nam na kolejny dzień. Zeszliśmy do doliny z myślą o znalezieniu ukojenia w Gressoney. Zwinięty namiot i sprzęty turystyczne tym razem nam ciążyły i tempo mieliśmy takie sobie… No dobrze prawdę powiem Wolno szliśmy, zbyt wolno. Męczący odcinek wiódł znów przez ferratę i choć dostarczył wielu wrażeń, to opóźnił nas dodatkowo. Staraliśmy się na zdążyć na ostatni wagonik (odjazd był z Colle Bettaforce w kierunku Staffal), ale ta sztuka się nam nie
udała. Z nietęgimi minami dotarliśmy kwadrans po godzinie zero, ale racji jest nieco w powiedzeniu, że “nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło”

Zagadka znikających żab

Nieopodal natrafiliśmy na wprost genialne miejsce na biwak i to nam poprawiło nastrój. Ulokowaliśmy się tuż obok polodowcowego stawu. Zamieszkany był przez wiele kijanek, na oko kłębiły się tam ich tysiące. Ale gdzie się podziały żaby? Jedną dosłownie wyłuskaliśmy wzrokiem, więc sekret ten pozostanie niewyjaśniony. Za to woda w stawie była wręcz krystaliczna i nadawała się na herbatę. Stanowiła zatem alternatywę dla takiego sposobu jej pozyskiwania:

A o czym rozmawialiśmy, popijając czaj, to już dowiecie się z kolejnego wpisu:

Głosy gości / Wystaw ocenę
[Razem: 4 Średnia ocena: 4.5]