Miłośnicy geografii i nauki języków obcych mogą się poczuć docenieni. Obok rodzimego miana wikipedyści zamieścili w przedmiotowym artykule tę nazwę własną w trzech językach obcych – słowackim, niemieckim i węgierskim. Ale najdonioślej i najdumniej brzmi jej angielskie tłumaczenie: Great Cold Valley.
Dolina Staroleśna

Dolną część tej tatrzańskiej doliny zarasta las; górna zaś przypomina niezbyt trudny do przejścia „labirynt” rozmieszczonych tarasowo mniejszych dolinek i kotlin. Wokół nich znajdują się wybornej jakości ściany (np. Jaworowe Szczyty, Ostry Szczyt, Mały Lodowy Szczyt itd.), a północno-wschodnią granicę tej enklawy wyznacza Pośrednia Grań. Natomiast od południa obszar ten domyka potężny masyw Sławkowskiego Szczytu, któremu poświęciłem osobny materiał:
W tej 7-kilometrowej dolinie znajduje się najwięcej stawów w całych Tatrach – doliczono się ich aż 22. Całość jest bardzo atrakcyjna z turystycznego punktu widzenia, czego dowodem jest chociażby Rainerowa chatka – o której źródła encyklopedyczne donoszą, że jest to „najstarszy zachowany do dziś budynek schroniskowy w Tatrach”. Od jej wzniesienia (w 1865 roku) upłynęło już ponad 150 lat, a jej sponsorem był ówczesny niemiecki dzierżawca Starego Smokowca, Johann Georg Rainer.
Cel budowy był stricte biznesowy: ugościć osoby pragnące zobaczyć na własne oczy Wodospady Zimnej Wody. Aktualnie w dawnym schronisku Rainera (1301 m n.p.m.) mieści się niewielki ośrodek informacyjno-muzealny (ukazujący tradycję tutejszych nosiczy* i pierwszych taterniczych dokonań), oraz malutki bufet. Zarządza nim (również w ramach dzierżawy) pewien rezolutny Słowak, a jego „posada” ma bardzo trafne, potoczne określenie: chatar.
Skiturami pod Lodospad Grosza

Mam nadzieję, że przypadnie Wam do gustu takie „kabalistyczne” wprowadzenie do „kabały”, w którą wpakowałem się w jeden z ostatnich marcowych weekendów. A przydarzyła mi się ona w żlebie Grosza położonym w Dolinie Staroleśnej.
Czuję się w obowiązku dopowiedzieć, że o tej porze roku (końcówka marca) solidne zaśnieżenie zaczęło się dopiero na wysokości Hrebienoka (1285 m n.p.m. – zerknijcie niżej na mapę), więc dopiero tam mogliśmy ubrać foki. Swoją drogą ta pochodząca z języka słowackiego nazwa tego szczytu oznacza siodełko, a nie ma to jak „usiąść na czymś sensownym” w trakcie ubierania fok.
Na tę wycieczkę (zamiast „misia w teczkę”) zabraliśmy narty, aby móc zjechać ze żlebu Grosza. Chociaż nie podchodziliśmy pod sam lodospad z nartami (było dość stromo), to jednak zmęczyło nas to niepełne podejście. Wprawdzie warunki pogodowe i śnieżne były wyśmienite (można je poznać m.in. po tym, że biały puch zakrywa kosówki, a podłoże umożliwia płynne przebieranie nogami na podejściach), ale w plecaku dźwigałem mnóstwo szpeju wspinaczkowego i z kwadransa na kwadrans, moje plecy dawały o sobie znać.
Zjazd – mimo że sprawiał nam obu sporo trudności – to jednak będę bardzo ciepło wspominał. Fizycznie traciłem wigor, ale psyche zyskiwała, gdyż frajda to była niemała. Zdanie samo mi się zrymowało, pierwotnie nie takie być miało 🙂
Cały tylko dla nas – aż przecieraliśmy oczy ze zdumienia!



Tamtego dnia to jednak Lodospad Grosza stanowił gwóźdź programu. Jego parametry to kilkadziesiąt metrów o nachyleniu 50-85 stopni, a na jego pokonanie standardowo zajmuje ok. 2,5 godzin. Jak można wyczytać w profesjonalnym serwisie wspinaczkowym: „Zabawa zaczyna się na wyższym lodospadzie (ok 25 metrów wysokości), który przy dobrych warunkach zapewne pomieści spokojnie 2, a nawet 3 zespoły. Na górze jest stanowisko z łańcucha na dużym kamieniu.”(my zjeżdżaliśmy z jeszcze jednego stanu, nico wyżej, zbudowanego z haków, repów i maliona.
Po takich formacjach nie wspinam się tak często, jakbym chciał (ach gdyby tak człek mógł pracować na pół etatu, otrzymując pełne wynagrodzenie ;-)), a powodów takiego stanu rzeczy jest kilka. Jednym z nich jest fakt, że najbardziej interesujące miejscówki zimą są zazwyczaj bardzo oblegane przez wspinaczy. Tym razem nie zastaliśmy żywego ducha i cały Lodospad Grosza mieliśmy tylko dla siebie.
W oparciu o pragmatykę (on lepiej radzi sobie z łojeniem lodu, ja pewniej się czuję z nartami na nogach) szybko poczynione ustalenia skutkowały decyzją, że ja poprowadzę łatwiejszy, pierwszy wyciąg (mówiąc ściślej – jego dolna część), a Łukasz w dalszej fazie będzie „robił na przodku”. Ale scenariusze sobie, a życie sobie.
Łukasz, w którego sercu skitury zagościły na dobre, póki co nie posiadał jeszcze własnego sprzętu skiturowego, a ten wypożyczony nie do końca się sprawdził. Źle dopasowane buty paskudnie poobcierały mu stopy – i w efekcie tego czuł nieprzerwany dyskomfor. Ewidentnie nie mógł poprowadzić górnego odcinka, a ja nie miałem zamiaru tak łatwo odpuszczać.
Minuty prawdy, czyli ile nas sprawdzono
Pełen wiary we własne możliwości ruszyłem w lodowy bój, którego fachowa wycena wynosi WI3+/Wi4. To nie są przelewki: z takimi trudnościami jeszcze nie miałem do czynienia jako prowadzący.
Przez większość czasu szło mi całkiem nieźle, w pełni kontrolowałem swoje poczynania i czułem wewnętrzny spokój. Ale potem nadeszły dwa kwadranse prawdy, gdy górny odcinek „stanął nam dęba”. Kątomierza nie miałem, ale oceniając tak na oko, to w tamtym miejscu było ponad 80 stopni nachylenia. Na poniższej fotografii widać, ten bielszy fragment (prawy górny róg) – to tam właśnie uciekłem:

Okazało się, że ten fragment lodowej formacji musiał zawierać w sobie zbyt dużo bąbelków powietrza albo spore ilości zamrożonego śniegu. Trzymało to się przysłowiowej kupy tylko do pewnego stopnia. W pewnej chwili wysunęła mi się dziaba.
W jednej sekundzie cała beztroska, harmonia i stateczność dosłownie jakby ze mnie „wyparowały”. Odruchowo spanikowałem, a do Łukasza krzyknąłem: „Lecę”. Na szczęście nie odpadłem zupełnie od zmrożonej powierzchni, gdyż udało mi się przytrzymać drugim czekanem. Nie doświadczyłem więc zjawisk tu opisanych:
Natomiast szalenie trudno było mi powrócić do poprzedniej, stabilnej pozycji. Normalnie w takich okoliczności zaleca się użycie śrub, ale w tym lodzie – o tak wątłej konsystencji – na niewiele by to się zdało.
Wiec musiałem znaleźć bardziej odpowiednie miejsce na taki zabieg o charakterze stabilizującym. Przyszło mi więc wkręcać je nieco dalej od siebie, czyli nie na wysokości biodra, a czynność taka nie należy do łatwiejszych. Przejawem trywialnego połączenia praw fizyki klasycznej z anatomią ludzkiego ciała była taka oto scenka, którą postanowiłem zrelacjonować oczami trzeciej osoby:
„prawie dwumetrowy łojant odchylał swą rękę coraz mocniej i nie mógł łatwo wkręcić metalowego akcesorium. Wisiał tak i męczył się niemiłosiernie przez ponad 5 minut. W końcu udało mu się to i mógł kontynuować poruszanie się ku górze.”
Dziś, gdy już siedzę w ciepłym pokoju i stukam w klawisze, stwierdzić mogę: to naprawdę byłem ja! Finalnie udało się, ale to było ponad moje siły i wolałbym już nie powtarzać takich „wyczynów gimnastycznych”.

Łukaszowi, który szedł jako drugi, strasznie zmarzły ręce. Miał cienkie rękawice, a wskutek opisanej wyżej sytuacji, stracił dodatkowe minuty, gdyż zmuszony był czekać na mnie z przejściem.
Kiedy już udało mu się ze mną zrównać, to dobre 10 minut dochodził do siebie. Krew w jego palcach zaczęła krążyć szybciej, co umożliwiło nam rozpoczęcie procedury zjazdowej. Koniec końców: cało i szczęśliwie wróciliśmy do bazy, którą stanowiła moja hacjenda położona u podnóża Tatr.
Podobne przygody

Jeśli uważasz, że moje publikacje są interesujące lub wniosły jakąkolwiek wartość do Twojego życia, to postaw mi proszę wirtualną "małą czarną". Dzięki Twojemu wsparciu serwis pozostanie bez tych brzydkich reklam, które ciągle trzeba zamykać.
Bądź na bieżąco