Nie ukrywam, że mówiąc kolokwialnie, czasami “jaram się” samym tylko widokiem dwóch lub więcej osób wspinających się na jednej linie. Z daleka widać, że łączy ich kolorowy (przeważnie jaskrawy, toteż łatwo widoczny) sznur zapewniający im asekurację w razie odpadnięcia od skały. Z bliska temu sznurowi rzadziej się przyglądałem, częściej go nosiłem i dotykałem.
Nie specjalnie wnikałem w jego rodzaj i parametry; nie zastanawiałem się zbyt mocno nad tym, czym różni się lina zielona od żółtej, tańsza od droższej itp. Wiedziałem, że ma mieć kilkadziesiąt metrów, a im mniej zużyta i grubsza będzie, tym mocniejsza i trwalsza będzie. No i naturalnie ma mieć stosowny atest – nie powinien to być jakiś tandetnie wyglądający “no name”, pozbawiony oznaczeń i etykiet.
Niedawno nadszedł jednak taki czas, gdy starą linę należało wymienić na młodszy model. A zakupy tego rodzaju warto poprzedzić głębszym rozeznaniem się zarówno w typologii takiego sprzętu, jak i w konkretnych modelach oferowanych na rynku. Te ostatnie bowiem mają nieco inne przeznaczenie tudzież różną wagę i cenę. Rozpiętość cenowa bywa całkiem spora, zwłaszcza jeśli wyrazić ją w procentach.
Postanowiłem, że na potrzeby własne oraz w ramach dzielenia się z Wami wiedzą dość specjalistyczną, zgłębię ten temat solidnie, a rezultat tej analizy macie właśnie przed swoimi oczami. Mam nadzieję, że będzie dla Was wystarczająco zrozumiały, abyście po przeczytaniu mogli dojść do wniosku: “Ten Kowalski, to idąc w góry na jednej linie, czuje się pewnie, bo dobrze wybrał sprzęt chroniący jego zdrowie i życie”.
Liny statyczne odpadają (nie tyle same z siebie, lecz z pola moich rozważań ;-))
Zacznijmy od…pominięcia w tym artykule lin statycznych – sztywnych i niemalże nierozciągalnych, a przy tym dość grubych i nie dostosowanych do potrzeb wspinaczy. Taki szpej owszem istnieje (bodajże nawet powstał jako pierwszy) i bywa stosowany w górach, ale na ogół w sytuacjach awaryjnych. Siegają po niego spelelodzy (ci co hobbystycznie lub w celach badawczych błąkają się po jaskiniach) oraz ratownicy górscy. Niewielka rozciągliwość takich lin czyni łatwiejszym opuszczanie się (albo wchodzenie do góry) przy ich pomocy do trudnodostępnych miejsc, w których mogą znajdować się ranni lub obiekty, które należy wydobyć.
Liny dynamiczne
Ze względu na swą przydatność (która jest kluczowa w przypadku stosowania dolnej asekuracji podczas wspinaczki) na placu boju pozostają zatem liny dynamiczne, które podzielić można na trzy rodzaje. O każdym z nich parę słów poniżej; zacznę od wyjaśnienia, w czym się zawiera – wspólna dla nich wszystkich cecha, czyli owa “dynamiczność”. Otóż są w pewnym zakresie rozciągliwe, gdyż zaprojektowano je tak, aby ich konstrukcja pochłaniała sporą część energii powstałej w trakcie odpadnięcia. O tym, co dzieje z liną (oraz przyczepionych do niej osobach) podczas tego nieplanowanego zdarzenia pisałem już co nieco tutaj:
Pojedyncza lina – idealna do wspinaczki skałkowej i sztucznych ścianek
To najpopularniejszy typ lin cechujący się przystępnymi cenami, szerokim wachlarzem zastosowań oraz dużą łatwością użytkowania. Przeważnie mają długość od 50 do 70 metrów, a ich koszt zaczyna się już od około 100 euro. Dla bywalców ścianek spada on do zera (tzn. taki sprzęt znajduje się na wyposażeniu danej placówki, więc jest wliczony w cenę biletu lub karnetu). Mam na myśli idąc z asekuracją z dołu.
Już po krótkim szkoleniu nadają się dla osób stawiających swe pierwsze wspinaczkowe kroki, a ich budowa jest niemal tak prosta jak konstrukcja cepa. Składają się – na co zresztą sama nazwa wskazuje – z jednej żyły, której średnica wynosi od 9 do 11 mm. Oczywiście im grubsza, tym cięższa, ale zwłaszcza ludziom wspinającym się rekreacyjnie zaleca się modele o większym przekroju (powyżej 10 mm). Posługiwanie się nimi jest wówczas zresztą prostsze, gdyż grubszą linę łatwiej chwycić i manipulować nią.
Połówkowa lina – zalecana do wspinaczek wysokogórskich, na wielkie ściany oraz w zimowy plener
Bywa nazywana również podwójną, gdyż składa się z dwóch żył. Czyli de facto są to dwie osobne liny (o wiele cieńsze niż typowy pojedynczy sznur”), a ich łączna średnica rzadko kiedy przekracza 9 mm. Aby taka lina zapewniała te 60 m, stosuje się albo: dwie oddzielne żyły o takiej długości albo jedną 120-metrową złożoną na pół.
Abstrahując od sposobu jej wytworzenia, obie żyły należy prowadzić niezależnie – do każdej z nich osoba prowadząca wspinaczkę musi naprzemiennie wpinać karabinki. Użytkowanie zatem wymaga więcej zachodu, ale za to wspinacze mogą się czuć o wiele bezpieczniej, szczególnie gdy ściany pokryte są lodem. W takich przypadkach ryzyko wyrwania punktu asekuracyjnego w trakcie odpadania jest mniejsze, albowiem siły hamujące upadek rozkładają się na dwie żyły. Takie “podwójne” zabezpieczenie jest istotne również w miejscach, w których lina może często i gwałtownie stykać się z ostrymi krawędziami lub być trafiana przez spadające kamienie.
W efekcie budowa takiej liny daje osobom wspinającym się znacznie większy komfort – o niebo lepszy niż produkty do pielęgnacji włosów: 2 w 1 szampon i odżywka 🙂 A jeśli komuś zalet mało, to wspomnę o jeszcze jednej: w chwili zagrożenia np. lawinowego lina połówkowa pozwala się szybciej ewakuować, ze względu na dłuższe zjazdy (2*60m połówkowej to de facto 60m zjazdu)
Bliźniacza lina – sprawdza się w lodzie, w śniegu i chłodzie
Swój bliźniaczy charakter zawdzięczają dwóm bardzo cienkim żyłom o łącznej długości nieprzekraczającej 120 metrów. Na całej długości obie te żyłki (każda od 6 do 8 mm średnicy) biegną przy sobie równolegle, a zasadnicza różnica między nimi a połówkowymi tkwi w ich używaniu.
Linę bliźniaczą prowadzimy przez każdy przelot, a nie naprzemiennie jak w przypadku dwóch żył liny połówkowej.
Coraz trudniej je dostać, są skutecznie wypierane z rynku, gdyż hardkorowych wspinaczy lubujących się w skutych lodem okolicznościach przyrody górskiej nie ma zbyt wielu. A wówczas i tak można używać linę połówkową, oraz pojedynczą. Zresztą kto by tam chciał zimą, o np. tak jak ja:
Nawet dla mnie to raczej wspinaczkowy ewenement, dodatkowy ciąg utrudnień, aby mieć jeszcze większą satysfakcję z podjętego wyzwania niż normalnie. Ze względu na konstrukcję tej liny jej kluczową zaletę wykorzystują zgrane, wspinaczkowe duety. Więc zasadniczo należałoby najpierw znaleźć odpowiedniego kompana, a potem dopiero w taki szpej zainwestować, najlepiej dzieląc koszty na pół. 🙂
Od naturalnych biało-szarych sznurów do jaskrawych lin dziś dostępnych
Dawniej, gdy liny wytwarzano z włókien naturalnych (przez co łatwo nasiąkały wodą i butwiały od środka), to nikt nie myślał o jakiejkolwiek standaryzacji, stosownym testowaniu ich parametrów i sugerowaniu wytwórcom jakichkolwiek norm. Panowała w tej mierze (bo nie było nawet branży, w ramach której można by rozpatrywać jakieś zjawisko) istna “wolna amerykanka”.
Zauważalna zmiana tego stanu rzeczy nastąpiła w okresie II wojny światowej. Produkcją lin (np. pewne niemieckie przedsiębiorstwo produkowało sznury z niemal czystego jedwabiu) nylonowych i perlonowych zajęły się (jako pierwsze na świecie) zakłady dostarczające sprzętu amerykańskiej armii. Po raz kolejny w dziejach wystąpiło smutne zjawisko: potrzeby służących (a więc również i ginących) w oddziałach górskich żołnierzy przyczyniły się do postępu technologicznego, z rezultatów którego skorzystali potem cywile.
Powojenne zastępy wspinaczy korzystały więc niejednokrotnie ze sprzętu stanowiącego demobil, a płynące od nich zastrzeżenia stopniowo zaczęto brać pod uwagę. Proces ten zaowocował w 1953 roku przełomem, jakim było wypuszczenie na rynek lin rdzeniowych (zabezpieczonych oplotem). Równo dekadę później pierwsze normy wprowadzone zostały przez Międzynarodową Federację Związków Alpinistycznych (UIAA),
UIAA, Skoro są normy, to są i atesty
Ta organizacja jest dla środowiska alpinistów tym, czym nie przymierzając Sanepid dla branży spożywczej lub Polski Komitet Normalizacji, Miar i Jakości dla krajowych producentów chociażby materiałów budowlanych. Wspomniane standardy dotyczyły głównie odpadnięć i stopniowo były podwyższane. Współcześnie, aby lina mogła być dopuszczona na rynek, jej producent musi zapewnić, że wytrzyma co najmniej 5 przypadków oderwania się wspinacza od skały.
Ale o wytrzymałości liny świadczy również parametr wyrażany w kiloniutonach – mam tu na myśli siłę, która działa na ciało ludzkie w chwili, gdy jego spadanie jest nagle wyhamowywane przez przypiętą do łącznika uprzęży linę. Nasze organizmy są ponoć w stanie znieść maksymalnie 12kN, choć aż takie doznania w wspinaczce sportowej są nieosiągalne – to raczej najwyższe wartości, które w niesprzyjających warunkach mogą się przydarzyć spadochroniarzom.
Osoba odpadająca ze skały, która jeśli nawet nie zadba o czynniki redukujące siłę uderzenia (tj. przeloty, dynamiczna asekuracja), to zwykle doświadczy hamowania liny z siłą graniczną co najwyżej 3-6 kN. Więc o wiele większe wartości tego parametru (do jakich testowane są liny), stanowią swoisty bufor bezpieczeństwa. Dzięki niemu regularnie używana żyła (jeżeli jest odpowiednio konserwowana), nie zużyje się tak szybko, jak mogliby się obawiać niektórzy początkujący wspinacze.
Ponieważ trudno wskazać jedną, uniwersalną superlinę (tu kłania się powiedzenie, że “jak coś jest do wszystkiego, to tak naprawdę jest do niczego”) to postanowiłem zebrać w poniższej tabelce kluczowe zalecenia odpowiadające na pytanie: Jaką linę wspinaczkową wybrać?
Porównanie lin
- GÓRY (od kwietnia do września, przy dodatnich temperaturach): Połówkowa, impregnowana,
- LODOWCE (góry ośnieżone, ujemne temperatury, duża wilgotność): Pojedyncza, impregnowana, cieńsza, maks. 50 m.
- SKAŁY (np. Jura, raczej w ciepłych porach roku): Pojedyncza, raczej gruba, maks. 60 m.
- PANEL (ścianki i sztuczne miejsca wspinaczkowe pod dachem): Pojedyncza, dowolnej grubości, wystarczy 30 lub 40 m
Jak wybierałem linę dla siebie?
Ponieważ prawie nie korzystam ze ścianek i paneli (zwłaszcza odkąd przeniosłem się do Zakopanego), ani też nie pcham się celowo w lodową pionową przestrzeń, to mam dość konkretne wymagania. Potrzebowałem takiej liny, która będzie się dobrze sprawdzać w górach oraz na skałach. Niekiedy w tych pierwszych drogi są całkiem proste (przykładem Mnich, zdobyty i opisany:
Okazało, że są liny, które dzięki potrójnej certyfikacji zyskały wielką uniwersalność. Do takich należy chociażby model Beal Opera Unicore Golden Dry 8,5 mm kosztujący około 750 zł. Możliwe jest używanie jej jako pojedynczej, połówkowej i bliźniaczej. Do tego dość niewielki ciężar, świetna wodoodporność i bardzo przyzwoite parametry wytrzymałościowe. Przyszło mi do głowy, że w skałach mógłbym stosować na zmianę: raz jedną żyłę, raz drugą – dzięki czemu nie “zużywałaby” tak szybko.
Rozpatrywałem również kilkanaście (a potem ponownie – już kilka) innych modeli, do których miewałem rozmaite zastrzeżenia. Albo za wysoka cena, albo za ciężka, albo zbyt cienka. Dwa pierwsze kryteria mówią same za siebie, natomiast zbyt mała średnica sprawia, że należałoby bardzo mocno uważać podczas zjazdów. Takie żyły dość kiepsko asekurują – za szybko przesuwają się w przyrządach, o ile te ostatnie w ogóle są w stanie je obsłużyć. Doceniwszy technologię Unicore (stosuje ją francuski producent Beal), sprecyzowałem swoje wymagania:
- musi być wodoodporna (w tym aspekcie zero kompromisów)
- jeśli połówkowa, to z żyłami o grubości od 8 do 8,5 mm
- jeżeli pojedyncza, to o średnicy co najmniej 9,1 mm.
- cena, która mnie nie zabije
Rozważanie wszystkich “za” i “przeciw” oraz takie parametry z kwadransa na kwadrans przekonywały mnie do wyboru połówkowej Opery. Zacząłem jeszcze rozpytywać (w myśl zasady, że kto pyta, nie błądzi) i dotarła do mych uszu opinia, że dobra lina to taka, która w końcowym rozrachunku okaże się względnie tania, biorąc pod uwagę jej “zużywanie się”.
Gdybym dysponował tylko jedną liną połówkową i często odwiedzał jurajskie skały, to nie posłużyłaby zbyt długo. A wydawać ponad 700 zł na jeden tylko sezon, to się nie godzi. I nie bardzo opłaca, gdyż ekspedycje górskie, mówiąc łagodnie nie można zaliczyć do kategorii “hobby raczej tanie”. Ekonomii nie oszukasz, nawet jeśli w materii ekonomicznej czujesz się mocny (vide:
Ponadto lina o grubości 8,5 mm – choć bardzo lekka – jest na tyle cienka, że dość łatwo może się (zwłaszcza komuś, kto nie jest jeszcze “zaprawiony w boju”) wyśliznąć z dłoni. Cała nadzieja wówczas w osobie asekurującej, która praktycznie musi być non-stop czujna. Skały zresztą niejednokrotnie mają ostre krawędzie, więc im cieńsza żyła, tym bardziej narażona na przetarcia. Grubsza i tańsza dłużej nam posłuży, łatwiej nią będzie również operować.
Jaką linę wybrać?
Doszedłem do wniosku, że kupię dwie liny i bedę je stosował adewatnie do warunków pogodowych i terenu, w który się udam. Wprawdzie musiałem zwiększyć swój budżet na ten cel (o około 200 zł), ale nie nadwyrężyłem go jakoś wyjątkowo. Okazało się, że jest bardziej elastyczny niż niejedna naciągnięta do granic wytrzymałości lina dynamiczna, hehe.
Mój wybór padł na prawilną linę pojedynczą (Tendon Master TeFix Complete Shield 9,7 mm) oraz połówkową Beal Cobra II Unicore Golden Dry 8,6mm 2x60m. Ta druga ma rewelacyjne parametry, jest impregnowana na wodę i inne zanieczyszczenia, i w zamiarze – ma mi służyć przez lata. W końcu nie bez przesady mówi się o linie jako swoistej “nici życia” wspinacza.
Bądź na bieżąco