Swego czasu obiecałem sobie i Wam, że będę więcej czytał. Nie tylko o górach samych w sobie, ale też o tych, którzy je zdobywali. Bo jak się już opanuje technikę, wyrobi tężyznę fizyczną i zaopatrzy w sprzęt i pieniądze, to świat gór wysokich stoi przed nami otworem.
Okej, ktoś powie (i słusznie zresztą), że są jeszcze inne przydatne kompetencje (np. talent organizacyjny, umiejętność czytania map i posługiwania się gadżetami, zdolności menedżerskie, planowanie trasy, logistyki, pozyskiwanie partnerów i sponsorów itd.), ale nawet i one nie tworzą jeszcze idealnego łojanta.
Takowy musi mieć odpowiedni mental, który zaprowadzi go nie tylko na najwyższe ziemskie szczyty, ale również bezpiecznie sprowadzi do domu całą ekipę, z którą się wyruszyło.
Zasłużone peany dla Jurka Kukuczki
Z takiego wyjątkowo silnego mentalu słynął urodzony w 1948 roku Jerzy Kukuczka. Bez cienia wątpliwości należał do światowej czołówki alpinistów, którzy dzięki swej gargantuicznej odwadze zapisali się w dziejach tej dyscypliny.
Po dziś dzień Kukuczka pozostaje rekordzistą w wytyczaniu nowych tras (zrobił to dziesięciokrotnie) na najwyższych azjatyckich masywach.
Docenia się go także jako jedynego himalaistę w historii, który zdobył dwa ośmiotysięczniki (Dhaulagiri i Cho Oyu) w jednym sezonie zimowym. Zgodnie uznaje się go również za pioniera wspinaczki w stylu alpejskim, zaś wyznaczonym przez niego oraz Tadeusza Piotrowskiego „polskim szlakiem” na K2 chodzą tylko najodważniejsi. Przy okazji trzeba wspomnieć, że zaledwie dwie doby później Piotrowskiego już nie było wśród żywych.
Prawie każda poważna wspinaczkowa przygoda (pomijając zwykły trening na ściance lub w innym bardzo dobrze znanym miejscu) ma w sobie jakiś kruks – i jakiś pierwiastek grozy. Ja sam co najmniej kilkanaście razy doświadczyłem takich momentów, w których to nie byłem w 100 procentach pewien, że moje zmęczone ciało bez większych uszkodzeń legnie sobie w domowym wyrku. A przecież tak na dobrą sprawę jeszcze nigdy nie byłem na żadnym ośmiotysięczniku. Tylko widziałem je z daleka.
W przeciwieństwie do jednego z moich idoli – Wojciecha Kurtyki, którego los nie raz złączył z Jerzym Kukuczką. I jest pewna historia o nich, którą chciałbym Wam teraz zrelacjonować. Dzięki niej (zakładam że jest w pełni prawdziwa i nie zawiera elementów wskazujących na podkoloryzowanie) dowiecie się więcej o charakterach i podejściu do ryzyka obu tych kozaków. A że współpracując, potrafili zdziałać wiele, świadczy chociażby ta opowieść:
Cel wyprawy ważniejszy od towarzysza?
Rzecz się działa podczas próby zdobywania przez nich Gaszerbrumu I (8068 m n.p.m.), gdy ten polski duet znalazł się na południowo-zachodniej tego ośmiotysięcznika. Pech sprawił, iż w trakcie zjeżdżania do mini-obozowiska, w którym poprzedniej nocy biwakowali, Wojtkowi odpadł jeden z raków. Przyrząd ów spadł na tyle niefortunnie, że nie było go widać (a zbliżała się wtedy noc), więc tak cenny element szpeju trzeba było spisać na straty.
Dzięki asekuracji Jurka, Wojtkowi udało się z tym jednym rakiem dokuśtykać do celu, ale dalsza droga następnego dnia (zarówno w dół do bazy jak i w górę na wierzchołek, który zdawał się być na wyciągnięcie ręki) obarczona była wielkim ryzykiem poślizgu.
Znajdowali się na wysokości około 7200 metrów i dywagowali, co począć. Jurkowi przyszedł do głowy wówczas pomysł, że skoro nie mogą razem zdobyć szczytu, to on tej sztuki dokona samodzielnie, zabrawszy partnerowi jedyną linę, jaką mieli. Chyba żadne słowa (a na pewno nie moje) nie oddadzą tej huśtawki emocji, które kłębiły się wówczas w głowie Kurtyki. A była to wszakże głowa nieulękła, o czym świadczy ten materiał:
Miał on bowiem dylemat z gatunku: który zły scenariusz wybrać i na jak niesłuchanie wielkie ryzyko się wystawić. Iść z towarzyszem trawersem na wierzchołek, z jednym tylko rakiem, to byłoby niemalże samobójstwo.
Z drugiej strony – oddać mu linę i pozwolić, by w pojedynkę tam szedł, to ryzykować, że nie będzie się miało niezbędnych narzędzi, aby zejść do bazy samemu, gdyby kompan nie wrócił ze szczytu. Zostać bez raka, liny i jedynego partnera na tej wysokości, to perspektywa pozbawiona nadziei na przeżycie.
W końcu przed zaśnięciem na wierzch wypłynęła z niego ambicjonalna złość, w rezultacie której Wojtek rzekł do Jurka: „Nie zostanę tu sam. Okej, jeśli tak bardzo chcesz wejść na szczyt, idę z tobą.”
Wcześnie rano następnego dnia ruszyli trawersem, ale nie tak jak pierwotnie planowali, lecz znacznie niżej. Do idącego na przedzie Jurka uśmiechnął się los tak szeroko że aż trudno w to uwierzyć. Odnalazł na śniegu ten wczoraj utracony przez Wojtka rak, który musiał przelecieć kilkaset metrów nim zatrzymał się w tamtej konkretnej zaspie.
I potem, w skalistym, stromym i upstrzonymi pułapkami (niezwiązany, luźny śnieg pokrywał grań) nastąpił happy end: około 14.30 wdrapali się na wierzchołek, z którego „rozciągała się majestatyczna panorama Karakorum. Z rzek lodu wyłaniały się skalne turnie przypominające sięgające nieba gotyckie katedry”. Kurtyka miał wrażenie, że wówczas dane mu było wówczas „dotykać Wieczności”.
Jerzy Kukuczka i jego partnerzy
W opinii Kurtyki Jerzy Kukuczka „był splotem nadzwyczajnego przymusu męstwa oraz surowego braku wrażliwości”. Źródeł owego męstwa Wojtek doszukiwał się w kodeksach rycerskich (zarówno polskim jak i japońskim), oraz głębokiej religijności Kukuczki, który wręcz zdawał się „wadzić” z Panem Bogiem, czyniąc Mu wyrzuty za każdym razem gdy doznawał porażki.
Większym problemem dla kompanów himalaisty były niedostatki empatii oraz wyobraźni, które sprawiały, że Jurek zdawał się nie dostrzegać zagrożenia, a zdawszy sobie z niego sprawę – zwykł bagatelizować je.
Nie przeżywał (a przynajmniej nie dawał tego po sobie poznać) bólu po stracie ludzi, którzy ginęli obok niego. Doszło do tego, że w ciągu zaledwie dwóch lat do krainy cieni przeniosło się trzech jego partnerów wspinaczkowych.
Rozstanie Kukuczki i Kurtyki
Rozstanie obu panów nastąpiło listopadzie 1986 roku, w trakcie wyprawy na Manaslu (8163 m n.p.m.), która zakończyła się finalnie wielkim sukcesem trzech górołazów.
Po wycofaniu się Kurtyki z powodu zbyt poważnego jego zdaniem zagrożenia lawinowego Jurkowi towarzyszyli Artur Hajzer i Carlos Carsolio. Cała trójka z dużymi trudnościami wdrapała na wschodni, niższy wierzchołek „Góry Ducha”, a dzień później (10.11) Polacy – mimo braku dodatkowego tlenu mniej wyczerpani niż Meksykanin – stanęli na głównym czubie. Relację Kukuczki z tamtych wydarzeń znajdziecie pod tym linkiem.
Przy próbach pokonywania tamtej góry, charakteryzującej się najdłuższymi drogami wspinaczkowymi oraz gigantycznym plateau rozpostartym na pułapie 7300–7750 m n.p.m., zginęło kilkudziesięciu wspinaczy. Szacuje się, iż z wyprawami w tamten rejon Himalajów związana jest śmiertelność rzędu około 20 procent.
Zginęli w górach u boku Kukuczki
Kukuczka wiedział, że sam w wysokich górach nic nie zdziała, więc musiał znajdywać sobie odpowiednio wykwalifikowanych kamratów. A takich, których nie zżerał strach przed ośmiotysięcznikami było niewielu, mimo że w PRL-u “istniało pragnienie ucieczki od monotonii socjalistycznego reżimu, podsycane opowieściami zachodnich wspinaczy, które w latach 70. docierały za żelazną kurtynę za pośrednictwem zagranicznych książek i czasopism”.
Trudno było zarówno o pieniądze na dalekie wyprawy, jak i o skompletowanie właściwej ekipy.
Kukuczka, uchodzący za bezkompromisowego i wymagającego współtowarzysza, nie był lubiany przez wszystkich. Ponadto w środowisku panowało przekonanie, że na kompanach Ślązaka ciąży jakieś fatum – bowiem co najmniej 5 z nich poniosło w górach śmierć.
Oto tabela upamiętniająca tych dzielnych mężczyzn:
Czas | Miejsce | Uczestnik | Przyczyna |
Marzec 1970 | Tatry – Kazalnica | Piotr Skorupa | Upadek |
Lipiec 1985 | Nanga Parbat | Piotr Kalmus | Lawina |
Październik 1985 | Lhotse | Rafał Chołda | Upadek |
Styczeń 1986 | Kanczendzonga | Andrzej Czok | Choroba wys. |
Lipiec 1986 | K2 | Tadeusz Piotrowski | Upadek |
Śmierć nie była mu straszna
Śmierć dla Kukuczki była czymś naturalnym, czymś co nie może paraliżować i czemu należy przeciwstawić przemożną wiarę, że dopóki żyją, to jakoś sobie poradzą z przeciwnościami górskich zmagań.
Zdaniem innego wybitnego polskiego alpinisty – Krzysztofa Wielickiego – Jurek miał w sobie nie tylko niezbędne do takiej mitręgi „poczucie nieśmiertelności”, ale również określone priorytety i ogromną siłę psychiczną, która – jak sam bohater tego wpisu stwierdził w jednym z wywiadów – przekształciła się w „coś w rodzaju skorupy, pancerza ochronnego.
Może po latach wspinaczki, ocierania się o śmierć, oglądania jej, doszło do znieczulenia, pewnego rodzaju braku wrażliwości. Czymś przecież za to wszystko się płaci”.
Jerzy Kukuczka, któremu obce było filozofowanie i przysłowiowe dzielenie włosa na czworo, ostatecznie zapłacił za swe sukcesy najwyższą cenę.
Bądź na bieżąco