Ta historia przydarzyła się nagle i nie byłem na nią przygotowany. Czasem tak już jest, że nieoczekiwanie uczysz się ważnej … lekcji, a to czego się dowiedziałeś chcesz przekazać innym.
To było tak. Podbiegł do mnie mały chłopiec, chwycił za koszulkę i całkiem wyraźnie po angielsku rzekł: 
– Watch out!
– Watch out for what? – zapytałem, rozejrzawszy się wokół.

Było ładnie, ciepło i spokojnie. Jadłem pączka i szedłem ku Monkey Temple, aby zobaczyć naszych bliskich (genetycznie) krewnych.

– There is a smoke there, You see?
 – usłyszałem od malca.

– Yep, so what does it mean?

– Somebody has died – rzekł z pełną na jak na swój wiek powagą i wykonał gest sugerujący, abym udał się do celu. 

Tak się złożyło, że dym wydobywał się z ogródka obok mojej ścieżki. Nie było nawet drzwi. Po prostu wszedłem do środka i wtedy mnie zamurowało. Na środku znajdował się podest, a na nim łóżko przykryte słomą i wyłożone drewnem. Na nim leżały zwłoki. Nie wiem, czy był to mężczyzna czy kobieta, ponieważ widziałem tylko stopy. Ot tak w biały dzień – zupełnie zwyczajnie jak w Polsce grilla – palono zwłoki. To była przyczyna wydobywania się dymu i roznoszenia nieprzyjemnego zapachu spalonych włosów.

Podczas studiów medycznych (wieki temu) jeździłem w karetce oraz odbyłem staż na kilku oddziałach ratunkowych. Reanimowałem, podawałem adrenalinę i niestety również doświadczyłem sytuacji, które skutkowały zgonami. Sądzę, że w jakimś stopniu uprawnia mnie to do stwierdzenia, że “nic co ludzkie, nie jest mi obce”.

Ale widok tych stóp i pochłaniającego je ognia wyjątkowo mnie przygnębił. Rozumiem, że niektórzy preferują kremowanie ludzkich szczątków od tradycyjnych pochówków. Uważam nawet, że to dobre rozwiązanie pod warunkiem, że wykonuje je się w przyzwoitych warunkach, a nie w ogródku przy chodniku.

Dym, który coś znaczy. Coś, co możemy zostawić. Lekcja, którą powinniśmy odrobić

Pisząc to, nie chcę oceniać i tak daleko jak tylko potrafię, staram się trzymać od krytykowania przedstawicieli innych nacji za ICH zwyczaje kulturowe. Po prostu przyglądam się takim zjawiskom i usiłuję poznać ich źródła. Dowiedziałem się, że jest takie tybetańskie określenie na ciało. “Lu” oznacza “coś, co możesz zostawić”, zupełnie jak jakiś bagaż. Za każdym razem, używając słowa “lu” przypominamy sobie, że jesteśmy tylko “podróżnikami”. 

W swoim ciele każdy z nas znalazł tymczasowy “schron”, a całe nasze życie to w różnym tempie przebiegający duchowy rozwój zakończony opuszczeniem azylu z chwilą ostatniego tchnienia. I po wielokroć powtarzane słowa księdza Twardowskiego (“Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą”) w tym akapicie zdają się pasować jak ulał. Tamtego dnia w Nepalu najwidoczniej nie dana mi była wizyta w Monkey Temple. Chłopiec zaprowadził mnie w inne miejsce, ale o tym przeczytacie już na innej podstronie.

Głosy gości / Wystaw ocenę
[Razem: 51 Średnia ocena: 5]