Jak to leciało? Za górami, za lasami, za…nie, niezupełnie tak…Nie za górami, tylko w górach i nie za lasami, tylko konkretnie pomiędzy Sieczkową Szczerbą i Pośrednią Sieczkową Przełączką (nazwy takie, że pełno sieczki przed oczami, hehe) leży kolejna (a jakże!) góra, na którą postanowiliśmy wdrapać się.
Zowie się ona Zadni Granat, liczy sobie 2240 m n.p.m. i w okolicy uchodzi za najmocniej wybijający się w niebo szczyt. Ponadto jedna z jej ścian (zwana Kozim Tarasem) jest bardzo lubiana przez taterników.
Przez ten wierzchołek biegnie trasa (konkretnie mam tu na myśli zielony szlak wychodzący z Doliny Czarnej Gąsienicowej) którą można dotrzeć do słynnej Orlej Perci, a wokół rozciąga się masyw Granatów.
Bardzo postrzępiony wierzchołek najwyższego z Granatów pokrywają w większości nagie skały, a występujących tam okazów rzadkiej roślinności i tak nie widać pod śniegiem, więc nie ma sensu poświęcać im miejsca. Lepiej, jeśli w wolnej chwili zapoznacie się z tym linkiem:
Zadni Granat – przez Filar Staszla
„Góralu, czy Ci nie żal?”
Mimo pogody, która wielu skłoniłaby raczej do siedzenia w ciepłych czterech ścianach, u nas tj. u mnie, Kacpra, jego brata Maćka, i Kuby (cała trójka na co dzień mieszka w Warszawie) przeważyła tęsknota za do górami. Nasze pierwotne plany były bardziej ambitne – chcieliśmy wejść Żlebem Kulczyńskiego na fragment Orlej Perci i nią na Zadni Granat.
Finalnie proza życia zweryfikowała nasze zamiary, skłaniając nas ku stwierdzeniu, że takie przejście byłoby niebezpieczne. Nie bez kozery uważa się Żleb Kulczyńskiego za jeden z trudniejszych szlaków po Polskiej stronie. Choć to stosunkowo krótka, to jednak in intensywna przeprawa, która – jeśli realizowana w zimie – to uchodzi za wyzwanie dla mocno zaawansowanych turystów.
Spodziewaliśmy się, że łańcuchy mogą być przysypane śniegiem, dlatego chcieliśmy zrobić to tak jak należy, czyli z wykorzystaniem lin oraz ekspresów służących do asekuracji. Kacper zabrał nawet kilka haków i młotek, żeby poćwiczyć wbijanie w skałę.
Wszyscy mieliśmy detektory lawinowe oraz dwie łopaty, uznawszy, że jedna sztuka na dwóch wystarczy, bo to dopiero początek zimy. Zapewniana przez TOPR prognoza mówiła o lawinowej jedynce, a według IMGW tak gdzieś do 17ej cieszyć się powinniśmy pogodowym „okienkiem”. Potem synoptycy zapowiadali wzmagające się z każdą godziną opady białego puchu. Według ich przewidywań do rana miało napadać ponad 10 cm.
Dobra logistyka to podstawa!
Z chłopakami ustawiłem się w centrum Krakowa, i stamtąd wyruszyliśmy autem do zimowej stolicy Polski. W rozwinięciu znacznej (acz przepisowej) prędkości pomógł nam w ten czwartkowy wieczór brak korków na zakopiance. Na okoliczność takich jak ten weekendowych wypadów w góry warto zapewnić sobie nocleg w miejscu położonym możliwie jak najbliżej początku wędrówki.
Udało się nam taki kwaterunek zorganizować na Bulwarach Słowackiego tuż obok Ronda Jana Pawła II. Dzięki temu nie potrzebowaliśmy transportu, choć takowym przydałoby się dotrzeć aż do samych Kuźnic. Niestety bardzo wczesnym rankiem (musieliśmy wstać na długo przed świtem, by nasz plan mógł wypalić) nic nie kursowało, więc opuszczaliśmy domek parę minut po 5-ej.
Obraliśmy kurs na Murowaniec przez Boczań, a dodatkową motywacją miało być zjedzenie właśnie w tym schronisku solidnego śniadania. Pamiętałem, że pierwsze posiłki są tam wydawane po 7-ej, więc wystartowaliśmy o pustym żołądku.
Pogoda iście angielska – marznąca listopadowa mżawka, „paskudnie, że nawet nie pytaj”). W Kuźnicach ani grama śniegu, ten pojawił się dopiero na pewnej wysokości, za Boczaniem.
O butach – garść patentów w góry
Gdy już do ziemi zaczęło dobiegać światło naszej gwiazdy, oczekiwaliśmy poprawy estetyki. I co? I guzik z pętelką! Nisko zawieszone chmury spowiły ów rejon i żadnych wierzchołków w oddali nie dało się podziwiać. W dodatku doskwierała nam zimno – głównie z uwagi na silną wilgoć, która potęgowała niską temperaturę odczuwalną. Na całe szczęście, prawie nie wiało.
Znalazłszy się już na Hali Gąsienicowej i przechodząc obok Betlejemki wypatrywaliśmy naszego celu, ale bezskutecznie – nie dało się dostrzec nawet Kościelca. Na tej wysokości śniegowa otulina zalegała już na szlaku, toteż trzeba było się trzymać traktu, aby głębiej się w nią nie zapadać. Nie mieliśmy na nogach stuptutów, więc staraliśmy się unikać kłopotów tego rodzaju.
Do plecaka przytroczone miałem raki automatyczne raki oraz „twarde” buciory Scarpa Phantom Techy. Jak się możecie domyślić – nie są to buty oferujące wygodę podczas pieszych wędrówki. Dlatego też stawiałem kroki, mając stopy wsunięte w La sportiva TX5 – takie jesienne, wygodne traperki, które wraz z przepoconą koszulką zostawiłem w Murowańcu. Dopiero tam przywdziałem moje Scarpy i odziałem się w suchy t-shirt z merino. To jeden z moich sprawdzonych patentów – dzięki któremu przez większość wyprawy pozostaję suchy, a memu ciału łatwiej jest utrzymać odpowiednią temperaturę.
Moi towarzysze dreptali natomiast w obuwiu marki Salewa Crow, na które nałożyli raki półautomatyczne. Nie wiem, czy lubicie czytać o takich szczegółach, ale ponoć odbiorcy bywają wdzięczni, gdy im się serwuje treści poradnikowe i potem dłużej klikają w moje rozmaite podstrony.
Gdy gastronomia przytłacza swą ofertą
Okazało się jednak, że w Murowańcu akurat trwa remont, a bloger „przezorny-nie-w –pełni” Kowalski 😉 nie sprawdził tego detalu. Noclegów zatem brak, kuchnia znacząco ograniczona do małego okienka. Udostępniono nam jedynie schody, na których można było usiąść i skonsumować jakieś ciepłe kalorie.
Zamówiłem dużą porcję jajecznicy oraz parówki i za ten „drobny” posiłek zapłaciłem aż 42 zł. W takich chwilach zadaję sobie pytanie, czy to jeszcze Polska? 😀 Bo takich cen to ze świecą szukać nawet w obrębie rynku w Krakowie, nastawionego na zamożniejszych turystów.
Dodam, że cena kwaśnicy poraża, 28 zł za mały talerz zupki.
Zadowoleni, że mogliśmy cokolwiek zjeść na śniadanko ruszyliśmy nad Czarny Staw Gąsienicowy.
Opis szlaku na Zadni Granat zimą
Jak zawsze było pięknie, przy czym akwen ów należało obejść jego lewym bokiem, jako że wciąż była to tafla bardziej wody niż lodu. Zza horyzontu wyłoniły się Granaty, ale naszym oczom niedane było ich dostrzec w pełnej krasie. Przez cały czas prószył śnieg, który najwyraźniej postanowił sobie zażartować z obliczeń synoptyków.
Szlak zasadniczo był pusty i nie do poznania
Odnosiłem wrażenie, jakbym odkrywał nowe miejsce lub zjawiał się tam drugi raz po wieloletniej przerwie, mając pewne luki w pamięci.
Na wypłaszczeniu ubraliśmy raki i szliśmy dalej, coraz mocniej się zapadając. Dochodząc do Zmarzłego Stawu, nie dostrzegaliśmy już żadnych śladów cywilizacji. Nie zastaliśmy żywego ducha poza parą ojciec-syn (którzy wycofali się wczesniej), a Lodospady nie były jeszcze w pełni uformowane.
Co gorsza zniknęły również niebieskie znaczniki wyznaczające szlak. Z mozołem próbowaliśmy wypatrywać z daleka słupów, na których to wiszą tabliczki kierunkowe. Rozglądałem się także za większymi punktami orientacyjnymi takimi jak np. wielki głaz. Wszystko przysypane śniegiem, okolica jawiła mi się jako istna terra incognita.
Na szczęście nie zgubiliśmy się – a stosowną nawigację w terenie zapewniały nam precyzyjne mapy wgrane do pamięci smartfonu. Nasza łazęga odbywała się zatem w trybie „po śladach z GPS” , aczkolwiek dość poważny (w sensie upierdliwości) kłopot stanowiło ciągłe ich sprawdzanie. Co ileś metrów któryś z nas musiał odpalać telefon i wpisywać hasło, wcześniej zdjąwszy rękawiczkę.
Dzień ten zapisze się w mej pamięci jako ten, w którym postanowiłem zafundować sobie zegarek z GPS!
Tempem raczej średnio-wolnym doszliśmy do Koziej Dolinki, a stamtąd do odejścia czarnego szlaku, który wyprowadza na Orlą Perć. Jednomyślnie podjęliśmy decyzję, że lepiej chyba byłoby odpuścić dalszą drogę lub coś wykombinować, by nie zabrnąć w kłopoty.
Torowaliśmy sobie bowiem marszrutę, nader głęboko brodząc w śniegu – a to dodatkowo pozbawiało nas sił oraz jakże potrzebnego czasu. A przy ograniczonej widoczności, to o spokojnym powrocie z Zadniego Granatu należałoby zapomnieć. Prędzej doświadczylibyśmy nie lada problemów, a głupio byłoby musieć wzywać TOPR-owców.
o Maćku, który nie miał kogo częstować herbatą
W dodatku Maciek nie czul się najlepiej. Zmordowało go podchodzenie w tym świeżym śniegu, tzn. jeden krok do przodu, i kolejne dwa w dol. Więc żeby iść dalej, trzeba było się odkopywać.
Uznaliśmy zatem, że pod jego opieką zostawiamy graty, których dalej nie potrzebowaliśmy tj. liny, ekspresy i haki. Strudzony chłopina dostał od nas także dodatkową puchówkę oraz termos z herbatą, dzięki czemu Maciej mógł zrobić sobie przerwę. A my spojrzeliśmy w ekran i wyczytaliśmy, że ten jakże „prowizoryczny obóz” znajduje się zaledwie jakieś 300 m od wierzchołka.
Zdecydowaliśmy się przeto wyjść na Zadni Granat, po tym jak upewniliśmy się, że działają nasze walkie-talkie. Dzięki nim przez cały czas byliśmy z Maćkiem w kontakcie. Taki sprzęt to super sprawa, przydatne zimą w górach jak ciepły sweter. Myślę, że gdybyśmy nie posiadali tego gadżetu, to z tamtego miejsca zawracalibyśmy do Murowańca.
Chwilę potem wyprzedziła nas para odważnych (choć zarazem nierozważnych) turystów z Ukrainy. Na naszych twarzach malowało się zdziwienie na ich widok – nie dostrzegliśmy bowiem u nich odpowiedniego ekwipunku.
Gdzieś tak w 1/3 drogi owa para turystów zaczęła schodzić, podjąwszy jednoznacznie słuszną decyzję. Dziewczyna najwyraźniej nie znajdowała się w swoim komforcie termicznym. Zdołaliśmy im również (sądzę, że to była skuteczna perswazja) wybić im również z głowy wejście na Świnicę, które planowali na kolejny dzień. Skoro góry weryfikują ambitne plany, to trzeba się im (okolicznościom, a nie zamysłom) podporządkować.
„Droga na sam szczyt, a tam nie ma nic…”
Rozpoczęliśmy podchodzenie, które latem należy zaliczyć do grona prostych szlaków. Przypadł mi on do gustu – przede wszystkim ze względu na samą kopułę szczytową oraz stertę kamieni zalegającą na topie.
Rzeczona kopuła zmusza śmiałków do jedynego podczas całej tej trasy sięgnięcia po element wspinaczkowy. Konkretnie chodzi o to, aby użyć czekana i zahaczyć nim od skałę. Do pokonania bowiem był ten niewielki i widoczny na poniższym zdjęciu prożek skalny:
Top zdołał nas zatrzymać zaledwie na 2 minuty – tyle wystarczyło, aby się rozejrzeć i strzelić pamiątkową fotkę zamieszczoną poniżej. Oczywiście jakikolwiek widoków brak, góralska definicja mgły (“gównowidać” 😉 stanowiłaby trafny komentarz, toteż miny mieliśmy nietęgie. Nie ukrywam, że ze miałem z tego powodu pewna satysfakcję. Wiatr się rozhulał bardziej i trzeba było czym prędzej spierniczać: ewakuować się stamtąd i zgarnąć przyjaciela.
Zadni Granat szczyt
Na ostatnich kilku minutach podejścia Kacper wspomniał abym wyobraził sobie w tamtej chwili jak Leszek Cichy i Krzysztof Wielicki wchodzili na Mount Everest zimą. 😀
Wizją tą, zdołał mi zabić ćwieka tak mocno, że czułem się niemal tak, jakbym również wdrapywał się właśnie na dach świata. Z wierzchołka przez kilka sekund przyglądałem się też grani, ale nie była dostatecznie wyraźna. Daliśmy znać Maćkowi, by zaczął pakować manatki, bo wkrótce doń dołączymy.
W trakcie schodzenia Kubę dopadały co i rusz skurcze, zatem zrobiliśmy krotką przerwa na czekoladę i herbatę, która to pauza zdała egzamin. Raźniej potem przebierał nogami, a widząc go w akcji poczułem radość na myśl, że nic złego nam stać nie może.
Przypomniałem sobie jeden z niedawnych wpisów – ten opowiadający historię o dobieraniu celów odpowiednich do możliwości załogi. Raz jeszcze odradzam każdemu hurraoptymistyczne myślenie i rozbuchaną ambicję, które doprowadziły Birkenmajera do śmierci.
Oczywiście nasze perypetie owego dnia nie mogły się równać z jego przygodami aczkolwiek takie „sytuacyjne skojarzenie” pojawiło się w mej głowie.
Następnie zabrawszy Macka i graty w pośpiechu udaliśmy się w dół. Szacowałem, że od zapadnięcia zmroku dzieliło nas jeszcze około 100 minut, a ten niewielki bufor wywoływał dodatkową mobilizację.
Droga powrotna do Murowańca. Podsumowanie i puenta
Wybiłem się na czoło peletonu i mozolnie, zacząłem torować nam ścieżkę, szukając punktów orientacyjnych i prawilnej drogi zejściowej. Wcześniej torowaniem zajmował się głównie Kacper, więc teraz należało przejąć pałeczkę, pozwalając równocześnie Kubie nie forsować się nadto.
Kilka minut później dostrzegłem wytyczoną przez nas ścieżkę wiodącą przez Zawratowy Żleb. Wkraczając na nią, odetchnąłem z ulgą. Zaś dotarłszy do Czarnego Stawu, moje neurony wygenerowały następującą myśl:
„Oto znany nam gościniec, teraz już nie sposób się zgubić, jesteśmy nieopodal domu” – choć do Ronda Jana Pawła II był jeszcze kawał drogi.
Sam zbiornik wodny wydawał mi się cichy, piękny i… surowy. Wyobraźnia podpowiedziała mi, że podobne widoki zastać można w jakiejś w syberyjskiej tajdze lub gdzieś w czeluściach Islandii.
Kierując się do Murowańca, nie korzystaliśmy z zimowego obejścia – Szliśmy prosto szlakiem, a o jego wyborze zadecydowały dwie racje. Pierwszą był brak poważnego zagrożenia lawinowego, drugą zaś fakt, że ze mieliśmy – jak to się mniej elegancko mówi – „nogi w dupie” i preferowaliśmy mniej metrów niż więcej.
Obiadowo-regeneracyjna przerwa w maszerowaniu trwała grubo ponad godzinę. Schody w pustym Murowańcu (oraz sprawny grzejnik) znów na nas czekały, opuściliśmy ten przybytek z pełnymi żołądkami i z satysfakcją, iż przynajmniej trojgu z nas udało się tamtego dnia na wierzchołku stanąć.
Maciek w sumie i tak niewiele stracił (nici z podziwiania cudnych tatrzańskich pejzaży), bo pogoda EWIDENTNIE nie była łaskawa.
Najważniejsza jest puenta: pielęgnujcie przyjaźnie, dbajcie o relacje!
Jednakże największą radość odczułem na myśl, że oto po kolejny raz udało mi się coś niebanalnego wspólnie przeżyć z tymi chłopakami. Od lat tworzymy zgrany zespół, stanowiąc zarazem zaprawioną w górskich bojach ekipę, z którą aż miło stawiać czoła kolejnym wyzwaniom.
Bądź na bieżąco