Współcześnie Kuźnice to przede wszystkim pierwsza, najniższa stacja kolei linowej na Kasprowy Wierch. Tak jest z grubsza licząc od 90 lat, gdyż obiekt ten powstał na kilka lat przed II Wojną Światową. W poprzednich sezonach kolejka niczym magnes przyciągała tysiące turystów, którzy ściągali tam w celach wypoczynkowych. Inaczej niż napływająca tam w XIX wieku gromadnie ludność, która znajdowała zatrudnienie w hucie należącej do węgierskiego ródu Homolaczów, znanych w całej Galicji bogaczy.
Potem tamtejsza sceneria przemysłowa ustąpiła miejsca uzdrowiskowej, a od czasu zamontowania nowych wagoników (dokonano tego w 2007 roku), Kuźnice obsługują masowy ruch turystyczny. Wsparty przez nowoczesne technologie system zakupu biletów ma na celu skrócenie ogonków, a kolejki ustawiające się do kolejki – to dopiero jest gra słów 😉
My tu jednak w nic grać nie będziemy, zamiast tego obierzemy kurs niebieskim szlakiem na Giewont. Po drodze będziemy mieli kilka postojów. Krótszych czy dłuższych – to już od Was zależy.
Hala Kondratowa jak poligon dla cyklopów
Pierwszym będzie Hala Kondratowa, niegdyś służąca pasterzom, a potem głównie turystom szukającym noclegu. Nic dziwnego, że cała dwudziestowieczna historia tej lokacji składa się z permenentnych wznoszeń i odbudowań schronów, schronisk i budynków stawianych tam w celu zaspokojenia potrzeb turystycznych.
Zaczęło się od wynajmowania szałasów od pasterzy, potem wznoszone chatki musiały stawić czoła przeciwnosciom przyrody oraz wojennej zawierusze. Zdmuchnięty przez lawinę schron przywrócono, lecz później strawił go pożar, o który wyjątkkowo łatwo, gdy wokół najgorszy zbrojny konlflikt toczył się w najlepsze.
Schronisko PPTK na Hali Kondratowej i wybuchowe turniczki
Po 1945 roku przystąpiono do budowy schroniska z prawdziwego zdarzenia. PTTK powierzyło projekt architektowi Bogdanowi Laszczce, potem go jeszcze rozbudowano o kolejne skrzydło. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie pewne pechowe zdarzenie z 1953 roku.
Wówczas to z grani Długiego Giewontu, oderwała się turniczka, a jej skutki przypominały bombardowanie niewybuchami znacznych rozmiarów lub porzuconą strzelnicę cyklopów, którzy ciskali tam kilkutonowe kawałki skał. Postanowiono to zagrożenie zmniejszyć i wezwano posiłki. Wiszące turniczki udało się wynajętym górnikom odstrzelić przy pomocy materiałów wybuchowych i odbudowano po raz kolejny obiekty.
Od tamtej pory, mimo że przeszły kilka remontów, pozostawały w dużej mierze pod zwierzchnictwem de facto jednej rodziny – Skupniów. Do 1980 roku kierownikiem był Stanisław Skupień, olimpijczyk specjalizujący się w w narciarstwie. W latach późniejszych ster zawiadowcy schroniska trzymał jego syn Andrzej, a ostatnio na menedżerskim stołku zasiadła jego siostrzenica. Opuściwszy władany przez nią przybytek, idziemy dalej ku Kondrackiej Przełęczy 1725 m n.p.m. Jest to typowe i dość zatłoczone (zwłaszcza weekendami raczącymi nas dobrą pogodą) skrzyżowanie kilku popularnych szlaków, w tym również tego o błękitnej barwie, którym my się poruszamy.
Kondracka Przełęcz
Przełęcz stanowi naturalną granicę oddzielającą masyw Giewontu od Kopy Kondrackiej, a jej położenie sprawia, że możemy stamtąd podziwiać Tatry Wysokie (ze Świnicą na pierwszym planie) i Tatry Zachodnie. Kilkanaście lat temu w tych stronach dokonano cennego znaleziska botanicznego: oczom przyrodników ukazało się kilku okazów jastrzębca śląskiego, byliny z rodziny astrowatych. Ta informacja wyczerpuje pulę ciekawostek o tym miejscu, które niemal dosłownie jest w cieniu Giewontu – najbardziej znanego tatrzańskiego szczytu.
Giewont – śpiący, ale niebezpieczny rycerz
Dumnie górujący nad Zakopanem Giewont liczy niespełna 1900 m n.p.m., ale sławą wybija się ponad znacznie wyższe i trudniejsze do zdobycia tatrzańskie szczyty. Legendę o śpiących w jego grotach rycerzach (inna kwestia, że faktycznie patrząc pod pewnym kątem, to góra ta przypomina skulonego wojaka) zna chyba każdy, kto nie przysypiał na lekcjach geografii. A odkąd na jego szczycie zainstalowano żelazny krzyż słusznej wielkości (około 15 m), góra ta nabrała znaczenia religijnego. Moja wizytacja Giewontu odbyła się zimą, a jej opis znajdziecie tutaj:
Niektórzy, zwłaszcza w ciepłe miesiące traktują wejście nań jako pielgrzymkowy event (niewiele bardziej skomplikowany niż “popołudniowa wyprawa do wuja na grilla”) i nie kwapią się zbytnio, by zachować maksymalny wymagany tamże stopień czujności i ostrożności. A przy jednoczesnym braku jakiegolwiek sprzętu wspinaczkowego, doświadczenia, dobrej kondycji i wyobraźni dochodzi do sytuacji, w której kilkadziesiąt ostatnich metrów pokonują ostatkiem sił.
Ponadto ścieżka na sam szczyt jest w wielu miejscach wygładzona setkami tysięcy kroków poprzedników i przez to na tyle śliska, że koniecznym było zamontowanie łańcuchów. Wszystkie te metalowe elementy niestety drastycznie zwiększają prawdopodobieństwo ściągania w to miejsce piorunów, więc podczas burzy Giewont należy bezdyskusyjnie omijać.
Odkąd prowadzi się rejestry wypadków górskich, góra ta (której nazwa być może wzięła się od niemieckiego słowa Gähwand – “stroma skała”) pochłonęła już ponad 50 ludzkich istnień. W okresie powojennym najtragiczniejszy w skutkach incydent tego typu zdarzył się latem 2019 roku i był szeroko opisywany w mediach. Ponad 150 osób trafiło do szpitala po jednej z gwałtownych burz, a 4 z nich (dwoje dorosłych i dwoje dzieci) nie przeżyło.
Rozumiem, że ludzi ciągnie w góry i że lubią po nich chodzić gromadnie, vide np. taka moja i moich przyjaciół wycieczka:
ale naprawdę nie ma sensu dołączać się do tłumu, który niczym stado owiec ciśnie w tym czasie, w ten sam punkt i tą samą drogą.
Słysząc nazwę Giewont, taternicy odczuwają swoisty dysonans. Na północnych jego ścianach wytyczonych bowiem zostało sporo interesujących dróg wspinaczkowych, ale od pewnego czasu – w związku ze ścisłą ochroną Regli Zakopiańskich – władze Tatrzańskiego Parku Narodowego zabroniły tego, “co tygryski lubią najbardziej”. I nie mam tu na myśli młodych, powabnych tygrysic. 😉
Droga porwotna z Giewontu – Polaną i Doliną, czyli strążyskie impresje
Dalsza część trasy, choć rezonuje ładnymi widokami nie jest już tak atrakcyjna i niespecjalnie zasługuje na kolejne, obfite akapity. Schodzimy czerwonym szlakiem przez Przełęcz na Grzybowcu, a ostatni przed metą postój warto zrobić w miejscu, w którym można kupić coś do zjedzenia. Takie udogodnieniami cechuje się Polana Strążyska. Rozciąga się ona na równym terenie na wysokości około 1040 m n.p.m.
Obiektem wyróżniającym się (nie licząc roślinności składającej się głównie z pokrzyw i szczawiu alpejskiego) jest Sfinks– wapienny głaz stojący w pobliżu szałasów. Po zrobieniu pamiątkowej fotki na jego tle, ostatnie minuty naszej wędrówki spędzimy w Dolinie Strążyskiej, o której autor “Starej Baśni” (Józef Ignacy Kraszewski) wypowiadał się, używając słów: „kraj milczenia i marzenia, a tak piękny“. Wylot doliny kończy się u wejścia do Zakopanego, a przejście całego odcinka z Polany Strążyskiej do centrum miasta nie powinno nam zająć więcej niż 90 minut.
Jeśli uznamy, że nasza meta tam właśnie się znajduje, to cała ta trasa zajmie nam około 7 godzin. Dajcie znać proszę w komentarzu pod artykułem, jak Wam się szło i w którym miesiącu pokonaliście te kilometry (oraz przy jakiej pogodzie).
Bądź na bieżąco