O tym jak to ładnie i powabnie jest w Dolinie Kobylańskiej już pisałem w tym oto materiale:
Teraz przyszła kolej na to, bym opisał, jak można się tam bawić przednio, na jednej linie wspinając się odpowiednio. 😉
W długi, majowy weekend nie warto siedzieć w domu, zwłaszcza, że powoli znoszone są rygory sanitarne związane z zagrożeniem epidemicznym, które „uziemiło” na jakiś czas podróżników. A skoro doszedłem do takiego wniosku, to nie mogłem odmówić sobie i kumplom udania się w “najdalej wysuniętą dzielnicę Warszawy, takie przedłużenie Puławskiej”. 😉
Tak między sobą nazywamy Dolinę Kobylańską, której nazwa od razu skojarzyła mi się z Doliną Służewiecką. W obrębie tej ostatniej nomen omen, też są miejsca nadające się do trenowania wspinaczki (co prawda „na dziko”, ale zawsze coś) na betonowe ściany i elementy infrastruktury drogowej. Wszyscy trzej odczuwaliśmy mocną „spinę na wspinę”, której źródłem była nie tylko chęć ucieczki od zgiełku metropolii i odreagowania intensywnej pracy zawodowej, lecz również pragnienie wyrwania się po dłuższej przerwie z domowych pieleszy, do których musieliśmy przywyknąć w ramach pandemii.
Wspólnie udało się nam wypracować kompromis w kwestii nocnego wejścia na Żabi Koń. Bardzo chciałem się zmierzyć z tą dobrze znaną nam skałką (w przeszłości kilka razy wspinaliśmy się na nią ją za dnia) i szczerze to nie wiedziałem, że przekonywanie pójdzie tak gładko. Zarówno Kacper, jak i Maciek mają na względzie przede wszystkim bezpieczeństwo wspinaczki, ale od czego jest doświadczenie, sprzęt i chęć przeżycia niezapomnianej przygody? 😉
Rozgrzewka na Szarej Płycie

Zajechaliśmy około 21:30, po czym szybko wypakowaliśmy manatki i około godziny spędziliśmy na „rozgrzewce”. Nie mając czasu tym razem na obchód okolicy, w ramach takiej sesji treningowej obraliśmy kurs na Szarą płytę. Tak nazwano pewną skałę w Grupie Zjazdowej Turni – niezbyt wysoką: na oko tyle co trzypiętrowy blok mieszkalny z szarej płyty zbudowany ;). My właziliśmy drogą zwaną Zacięcie szarej (III stopień trudności, samo wejście zajmuje w świetle dziennym kilkanaście minut, po zmroku wiadomo, że drałuje się nieco dłużej), aby znów przytulić się do zimnej, litej skały nim wsunie się nam w palce gwóźdź programu. A tym ostatnim był Trawers Żabiego Konia.
Nie jest żadnym perwersem wchodzić na koń trawersem
Składającą się z trzech wyciągów drogę znaliśmy bardzo dobrze, gdyż przeszliśmy nią kiedyś za dnia. Ta konkretna trasa (długa na blisko 50 metrów) to jedna z 28, które w teorii są w stanie doprowadzić nas do wierzchołka. Tym, co ją wyróżnia, jest właśnie trawers, czyli poziome przemieszczenie się (niczym przejście z własnego balkonu na któryś z sąsiadujących, niekoniecznie ten najbliższy.)
Przesuwaliśmy się we dwóch, wykorzystując pogodowe okno – na niespełna 90 minut aura się poprawiła tj. ustał wówczas deszcz, i zniknęły chmury – jak automatycznie rozsuwane zasłony, które ktoś uruchamia przyciskiem. We dwóch, ponieważ Kacper był świeżo co po kontuzji barku: wciąż uczęszcza na rehabilitację po tym jak mu wyskoczyła ze stawu panewka kości ramiennej. Zdarzenie zarazem bolesne i kosztowne w leczeniu, nie obyło się bez operacji, od jakieś czasu chłopina ma regularne “randki” ze swoim fizjo.
Nie mogliśmy nie skorzystać z takiej okazji, zwłaszcza że poza satysfakcją na wierzchołku czekał na nas zimny kawałek metalu w kształcie krzyża – zupełnie niczym piramidion na wierzchołku grobowców Starożytnego Egiptu.
No i faktycznie – zgodnie z charakterystyką topo zużyliśmy te 13 ekspressów i każde z 2 stanowisk zjazdowych posłużyło nam potem do wylądowania na ziemi. Te kilka metrów trawersowania jest o tyle trudne, że odbywa się na fragmentach skał cechujących się dużą ekspozycją oraz nielicznymi i bardzo wątłymi „stopniami”, w które można by wcisnąć lepiej stopę. W efekcie dostajemy wówczas trening siłowy nakierowany na mięśnie rąk, ramion i barków. Trzeba mieć sporą krzepę, żeby nie wisieć bezwładnie na linie niczym pająk na swej żyłce podczas gdy zbliża się do niego gospodyni ze ścierką do kurzu. 😉
Wchodziliśmy w pełnym skupieniu, bez pośpiechu i wychodzenia poza ramy ostrożności.
W przeciwieństwie do innego nocnego wejścia nie uświadczyłem tym razem wspaniałej ciszy, o której tak wymownie pisał nasz największy wieszcz: „głośniej niźli w rozmowach, Bóg przemawia w ciszy, i kto w sercu ucichnie, zaraz go usłyszy”.
Kobylańska – Niby odległa, a jednak bliska
Po drodze do samochodu wpadliśmy jeszcze zajrzeć na Kulę, a naszym oczom ukazał sie ten widoczek

O tym, co w mym sercu słychać było (i nie były to szmery, którymi powinien się zająć kardiolog), może kiedyś opowiem, choć nie o wszystkim przecież na blogu pisać można. Wyjawię Wam natomiast, że słyszałem bardzo głośne cykady :-), których koncert ustał w moich uszach dopiero, gdy zapadłem w sen.
Dolina Kobylańska jest dla mnie tym, czym – nie przymierzając – Spała dla każdego olimpijczyka z Polski Centralnej. Na zgrupowania nawet szerokiej kadry kandydatów do elity po prostu trzeba jeździć. 😉
Analogicznie zresztą, niektórzy miłośnicy wspinaczki z miasta Lajkonika uważają tatrzańskiego Mnicha za najbardziej wysuniętą skałę krakowską. Mimo że chcąc tam dojść na piechotę (startując z dworca głównego), trzeba się liczyć z koniecznością pokonania około 123 km. Potwierdza to tylko tezę, że kilometry nie są najlepszą miarą odległości dla ludzi mobilnych i otwartych na świat. Oczywiście pod warunkiem, że ich horyzonty myślowe wykraczają poza to, co widzą codziennie z okien swych domostw i zakładów pracy.
Podobne przygody

Jeśli uważasz, że moje publikacje są interesujące lub wniosły jakąkolwiek wartość do Twojego życia, to postaw mi proszę wirtualną "małą czarną". Dzięki Twojemu wsparciu serwis pozostanie bez tych brzydkich reklam, które ciągle trzeba zamykać.
Bądź na bieżąco