Wpis nie byle jaki, gdyż dotyczy – w mojej opinii – najpiękniejszego szlaku w Tatrach. Przynajmniej z puli tych, które do tej pory przeszedłem. Na prawie każdym kroku zachwytów było bez liku i nawet mój aparat fotograficzny się ze mną zgadzał 😀 Towarzyszący mi Kacper i Maciek (jego brat) również mieli oczka w pełni otwarte, gęby rozdziawione i uśmiechem lica przykryte.
Logistyka
Ustaliliśmy sztywny termin 16-18 czerwca (piątkowo-niedzielne doby) i hasło przewodnie “Czerwona Ławka“, a ponieważ na tej przełęczy nigdy wcześniej nie byłem, to kontrargumentów do dyskusji z chłopakami nie miałem. Podchwyciłem pomysł i działając w menedżerskim trybie ogarniacza, załatwiłem mejlowo nocleg dla naszej trojki.
Z początku gospodarze Schroniska Téry’ego odpisali mi, że mają już komplet, ale przekonałem ich, że bardzo nam zależy, więc gdyby byli tak mili i dali mi znać, gdy tylko coś się zwolni…
No i mieliśmy trochę farta, bo akurat się zwolniło, a prawdopodobną przyczyną takiego fortunnego obrotu zdarzeń mogła być prognoza pogody. Nieciekawy prognostyk bowiem składał z coraz gorszych zapowiedzi. Im bliżej dnia zero, tym większe i dłuższe opady przewidywano. W sobotę miało spaść 19 mm, a dzień później kolejne 22 mm, a to już odczuwalna wilgoć.
Warto dodać, że szlaki na Słowacji w terminie od 31.10 do 15.06 (powyżej wysokości schronisk) są zamknięte, jednak Téryho Chata czynna cały rok! Oznacza to, że wyprawę zorganizowaliśmy w pierwszy dzień otwarcia szlaków.
Wg mnie to idealny termin, ze względu na ciekawe, prawie alpejskie warunki oraz mniej osób na szlaku.
W lato to biwakiem weekend wypada rozpocząć!
Finalnie późnym popołudniem w piątek 16 czerwca wyjechaliśmy z Krakowa w kierunku wsi Łapszanka. Jest to znana wioska turystyczna…znana z…no…ten tego…z Przełęczy nad Łapszanką (945 m n.p.m.), z której to widać Tatry Bielskie okazale i prześlicznie.
Myśmy tam dojechali z zamiarem biwakowania i owych widoczków podziwiania. Bowiem przed nocą do chaty Tery’ego byśmy nie zdołali dojść, a poza wiecie – fajnie się tak po całym tygodniu pracy, obudzić w górach, wysunąć głowę z namiotu i zaciągnąć się od samego rana innym niż krakowskie powietrzem. Nie żebym jakoś strasznie narzekał na jakość mieszanki gazowej, ale czuję że moje nozdrza są mi wdzięczne, że weekendami udaje mi się karmić je lepszym składem atmosfery.
Skąd pojechaliśmy po śniadaniu do Starego Smokovca – opieszale rozpoczynając wyprawę.
Ponad 1350 metrów łagodnego (na ogół) przewieszenia
A cała ta nasza piesza wycieczka zaczęła się w Starym Smokowcu na wysokości prawie 1000 m, w mieścinie wchodzącej w skład struktury administracyjnej miasta Wysokie Tatry. Poza Grand Hotelem, dolną stacją kolejki wąskotorowej i bazą HZS (po naszemu Górskiego Pogotowia Ratunkowego, czyli słowackiego odpowiednika TOPR-u) zasadniczo nic tam ciekawego do oglądania – no może jeszcze ewentualnie kościółek. Ale to tylko sugestia dla miłośników architektury sakralnej; pozostali turyści od dekad zwykli tę miejscowość traktować wyłącznie tranzytowo.
Ruszyliśmy w las, ścieżką (a jakże!) pod górkę z oznaczeniami zielono-białymi wzdłuż linii kolejki na Smokowieckie Siodełko (słow. Hrebienok).
Ten fragment wycieczki jest najmniej najmniej urokoliwy, ale prześliczne widoczki ukażą się naszym oczom już w Dolinie Małej Zimnej Wody (słow. Malá Studená dolina) – schodząc w dół zielonym szlakiem w kierunku Schroniska Zamkovskiego (1467 m n.p.m.), delektować się warto kilkoma wodospadami, z których co najmniej jeden na oko był szerszy niż znajdująca się po naszej stronie granicy Siklawa.
Minąwszy te wodne atrakcje kontynuujemy wędrówkę, a drugim mijanym po drodze „checkpointem” jest Rainerowa Chatka (1301 m n.p.m.) – najstarszy z istniejących nieprzerwanie do dziś budynków schroniskowych w Tatrach.
Chata Zamkowskiego
Obecnie nie można tam przenocować, za to mieści w sobie mały bufet, sklep z pamiątkami oraz muzeum nosiczów, czyli tragarzy tatrzańskich. Przypomniało mi się, jak wiele miesięcy temu sam za takiego nosicza robiłem, o czym być może pamiętają, którzy przeczytali ten wpis: Porysowani czyli Rysy od słowackiej strony
Następnie przed idącymi jest kilka zakrętów (etap na którym zielony szlak pokrywa się z czerwonym), a potem znów marszruta wiedzie prosto, aż do Schroniska Téryego (2015 m n.p.m.) współzarządzanej przez dwie słowackie organizacje turystyczne.
Najwięcej radości przysporzył mi ten pierwszy sobotni etap do Schroniska Téryego. Nie dość, że Dolina Pięciu Stawów Spiskich jest przepiękna, to jeszcze z polan pomiędzy drzewami dobrze było widać wszystkie okoliczne szczyty.
Dodatkową atrakcję zapewnił śmigłowiec ratowniczy i jego załoga, którzy akurat mieli w tym miejscu swoje manewry (chyba ćwiczenia).
Owa chata bardzo przypadła mi do gustu, nie dość że tanio, to jeszcze stanowi świetny punkt wypadowy do odbycia wycieczek fakultatywnych na okoliczne szczyty: Baranie Rogi i Lodowy Szczyt. A na upartego to nawet i na Łomnicę doturlać się stąd można.
Chata Teryho
Świetnie się czułem, siedząc w niej z chłopakami przy oknie, pijąc piwko i obserwując chmury ponad piękną linią gór wgryzającą się w niebieski horyzont. To naprawdę fajna miejscówka, w której już czuć było wysokość. Menu przyjemnie zaskoczyło cenami (shoty wiśniówki tylko 3 euro, kolacja chyba za 17, a sam nocleg za 32 euro – (tyle bodajże płacą członkowie UIAA – będę to musiał zweryfikować 🙂
Aż żal było opuszczać gościnne progi tego schroniska, ale przed nami była pełna uroku przełęcz jako gwóźdź programu rozciągniętego na żółtym trakcie pomiędzy Terinką a Zbójnicką chatą (1960 m n.p.m.).
W rozwiązaniu mego odwiecznego dylematu („zabierać raki czy nie?”) pomógł mi wcześniej Kacper, który przypomniał naszą wspólną alpejską przygodę. Asekurowaliśmy tam pewnego starszego Austriaka, który „zapomniał” wziąć raków, wyruszywszy na lodowiec. Nie mógłbym kumplom spojrzeć szczerze w oczy i tłumaczyć się “oczywistą oczywistością” w rodzaju, że łatwiej mi się chodzi, gdy mam lżejszy plecak.
Przygoda jak w Alpach Słowackich 😉
Przed sobotnim noclegiem w chacie Teryho udaliśmy się w pobliże kluczowej przełęczy, aby „przyjrzeć się bestii z bliska” i zaplanować niedzielny atak. Wnioski po rozeznaniu sytuacji były następujące:
to jest wysoka przełęcz, do której podchodzi się, mając cały czas śnieg pod stopami. A ponieważ wystawiona jest na wschód, to w palącym przed-południowym słońcu należy się tam spodziewać brei. Ergo trzeba wyruszyć wczesnym rankiem, aby zapobiec taplaniu się w rozpuszczonej białej mazi. Z kolei zejście – jak się później okazało – charakteryzowało się ekspozycją zachodnią, gwarantując znów „zabawę” na w śniegu i w lodzie. Bez raków ani rusz.
Nazajutrz, gdy przypuściliśmy atak na przełęcz, to mieliśmy „lampę”. Owszem sama przełęcz jest usytuowana dość wysoko (2352 m n.p.m.), aczkolwiek wcześniej idzie się po skałach, które niemal od samego początku są zabezpieczone żelastwem. Wdrapując się na wysokosć feraty, można (korzystając z dobrej kondycji i doświadczenia) od biedy nie wyciągać czekana i nie przywdziewać raków, natomiast schodząc z najwyższego punktu Czerwonej Ławki (słow. Priečne sedlo), trzeba mieć ten ekwipunek pod ręką i pod stopami.
W Teryho sotkaliśmy panie bez odpowiedniego wyposażenia i wytłumaczyliśmy im skutecznie, aby zawróciły. Mogłyby nie dać rady bezpiecznie zejść, mimo że zasadniczo rzecz biorąc, owa ferrata jest przyjemna, dobrze ubezpieczona i dostępna dla turystów.
Czerwona Ławka
Ta „żelazna droga” nie przysporzyła nam żadnych problemów technicznych. Jeśli chodzi o skalę trudności to szacuję, że wymaga większej czujności niż np. ta na szlaku do Ostrego Rohacza, natomiast daleko w tym względzie jej do Orlej Perci.
Na wszelki wypadek zabraliśmy ze sobą uprzęże oraz lonżę – lecz przydały się one jedynie do wykonywania zdjęć. Jako fotografowie pewniej się czuliśmy, będąc przypiętymi do metalowej linki.
Potem fajnie się nam drałowało do Zbójnickiej Chaty, a za clou tego odcinka należy uznać trawers przy ścianie po sporym płacie śniegu. Cała akcja przypominała nam właśnie tamto wejście na Zugspitze – miałem nieodparte wrażenie, jakbym wyjechał na Słowację, a nagle znalazł się w Alpach.
Taki spacer to ja rozumiem. Nawet w tempie dżdżownicy 😉
Pokonawszy ów trawers, wkroczyliśmy ponownie w suchy, dobrze wydeptany teren mogący się kojarzyć z powierzchnią księżyca. A potem już tylko krótki odpoczynek w Zbójnickiej Chacie (musieliśmy uzupełnić płyny i „odcedzić kartofelki”) i kilkukilometrowe zejście na parking w Starym Smokowcu.
Wiodło ono przez Dolinę Staroleśną, która już tak atrakcyjna z mojego punktu widzenia nie jest. Ciągnie się tak bardzo zwyczajnie jak dżdżownica w trawie przed dżdżem uciekająca 😉
Natomiast generalna ocena całej dwudniowej trasy (w 1 dzień nie proponuję jej robić, taką wyrypę lepiej pozostawić wyczynowcom) jest ze wszech miar pozytywna.
Zachwycałem się tymi wspaniałymi szczytami, wszystkimi piętrami przyrody, opcjonalnym noclegiem w Terince (w Tatrach wyżej się nie da), a jako wisienkę na torcie skonsumowałem ową feratkę. Jak dla mnie, to był (jak do tej pory) najpiękniejszy szlak w Tatrach. A co Wy macie o nim zdanie?
Kto był, niech się pochwali na priv. A tych, którzy dopiero się tam wybierają, przestrzegam, żeby sprawdzili śniegowy warun, aby nie zapomnieli raków i czekana.
Bądź na bieżąco