O ile polską część Tatr na upartego mogę już uznać za dobrze znane “podwórko”, o tyle na stronę słowacką wyprawiałem się raczej nie za często. Toteż postanowiłem to zmienić i wolne lipcowe dni spędzić w towarzystwie mojej Patki oraz Wojtka i jego dziewczyny Magdy.

We czworo udaliśmy nad Łomnicki staw (słow. Skalnaté pleso), o którym warto wiedzieć, że jest to niewielkie jezioro polodowcowe a zarazem okresowy zbiornik wodny. Zdarza się bowiem, że wysycha pomimo iż zasilają go nie tylko obfite wiosenne opady, ale również potok Łomnica (słow. Skalnatý potok). Upodobały go sobie zwłaszcza kozice, świstaki oraz wyczynowi wspinacze, którzy mają tu do dyspozycji kilkanaście trudniejszych dróg wspinaczkowych.

Łomnica

Poznajcie Wojtka – kadrowicza grzeszącego skromnością

Ostatni wyciąg Wielkiego Zacięcia

Takim wyczynowcem bez wątpienia jest Wojtek, skromny chłopak o dużych umiejętnościach wspinaczkowych, znacznie przewyższających moje. Dla niego to był zaległy klasyk, który dopiero teraz mógł sobie „wpisać do kajecika”. Jego zdolności i doświadczenie pozwoliły mu znaleźć się wśród kandydatów do Polskiego Himalaizmu Sportowego.

Znając życie, zapewne wśród kolegów i koleżanek z tego zacnego grona nie pochwali się tą przygodą, bo jak dla niego, to za bardzo nie ma czym.

Natomiast dla mnie to była jak dotąd NAJTRUDNIEJSZA tatrzańska przygoda. I przy okazji jedna z dłuższych oraz piękniejszych.

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że drogi po słowackiej stronie są nieco trudniejsze niż to wynika z szacunków.

Tatrzańska Łomnica jako dogodna baza wypadowa

Stara kolejka na Łomnicę

w tym miejscu od razu cenna podpowiedź: pierwsza zasada, której nie można zlekceważyć, gdy następnego dnia rankiem przyjdzie Ci się mierzyć z poważną drogą
wspinaczkową:

Jeśli tylko masz okazję, to korzystaj z podwózki np. kolejki, wyciągu lub podjazdu na czymkolwiek!

Zawsze, bez względu na okoliczności. Nie trać niepotrzebnie sił na gramolenie się na nogach, żadnych wycieczek fakultatywnych ani innego pierdu-pierdu – tylko najkrótszą lub najszybszą ścieżką do miejsca noclegu.

Dla nas taką ścieżką była ta wiodąca przy kolejce, a biwak urządziliśmy na drewnianej podłodze.

Po zapadnięciu zmierzchu doświadczyliśmy odwiedzin ze strony niezapowiedzianego rudego gościa. Przyszedł do nas lisek, zapewne z zamiarem zwędzenia nam butów wystawionych pod ławkami.

Mimo tego zdarzenia, miejscówkę z przeznaczeniem na spanie pod gołym niebem oceniam wręcz rewelacyjnie.

Dodam jeszcze, że na tyłach budynku mieszczącego niegdyś infrastrukturę starej kolejki na Łomnicę znajduje się sporo wolnego miejsca. W razie deszczu można się tam schronić, tudzież obiekt ten stanowi świetny punkt widokowy do obserwacji wschodów słońca.

Wielkie Zacięcie TOPO

  • oznaczona pomarańczową linią – Prawy Puskas
  • niebieską – Martis-Spanik
  • zieloną – Lewy Puskas
  • różową – Wielkie Zacięcie

Podejście pod Kieżmara

Dzień dobry

Sen długo nie trwał gdyż już około 5:00 maszerowaliśmy w kierunku Kieżmara, obchodząc Łomnicki Staw z prawej strony. Z tamtej ścieżki nie da się zboczyć, a te trzy kwadranse piechotą skończyło się w chwili, gdy naszym oczom ukazał się wielki płat śniegu (w kalendarzu kolejny upalny dzień w połowie lipca, ale co tam, śnieg trzyma się mocno ;-)), za którym rozpościera się masyw.

Wyciągi wiodące do rampy

Początek drogi

Topo wskazuje, że początek drogi znajduje na ukos w prawo i stopniowo się pionizuje. Istotne jest to, aby nie pójść za daleko po łatwym terenie – trzeba się zatrzymać przy spicie z niebieską taśmą służącym do zmontowania stanowiska.

Ja niestety zapłaciłem frycowe – nadrobiłem drogi, straciwszy nieco czasu i energii. Owe niepotrzebne metry miałem szansę przejść dzięki wykorzystaniu tego spita do zrobienia przelotu – nie widziałem bowiem dwóch stałych punktów, w oparciu o które mógłbym zbudować solidne stanowisko.

To już chyba rezultat przyzwyczajenia, że podświadomie takowego dubletu szukam w skale. A kiedy wkrada się rutyna, to i łatwiej o błędy – w moim przypadku za pomyłkę należy uznać dotarcie do biegnącej obok nitki – o nazwie Płyta Krissaka.

Będąc zatem na bakier z topo, wykorzystałem pierwsze stanowisko tej ostatniej drogi (jego fundamentem były: hak oraz dwa wielkie ringi – znacznie większe niż nasze).

Potem pognałem w górę. Moim oczom bowiem ukazał się zaklinowany blok skalny dużych rozmiarów – zaznaczony na topo Głazka.. Mając nadzieję, że nic straconego, najpierw przeszedłem ten blok w nieco przewieszonym terenie (wycena IV+), a następnie postanowiłem wykonać trawers w lewo (do oryginalnej drogi), który okazał się bardzo czujny.

Ostatecznie znaleźliśmy się trochę powyżej drugiego stanowiska oryginalnej drogi – przy zębie skalnym, który posłużył mi do zrobienia stanowiska. Dobrze, że ów ząb tam się znajdował, bo inaczej to nie wiem, jak bym sobie poradził ze znacznym przesztywnieniem liny.

Początkowe metry trzeciego wyciągu zapadły mi w pamięć ze względu na skojarzenie z „nałożeniem na siebie zębów”. Taki obraz pojawił się w mej głowie na widok olbrzymiego płata (patrz zdjęcie poniżej), który Wojtek mijał z prawej strony.

Rampa i kolejny napotkany człowiek – tym razem gieroj jakich mało

Uczyniwszy to, zwizualizowaliśmy sobie dalsze poczynania tj. skierowanie się ku górze i na lewo – po nitce prowadzącej do rampy. Ta ostatnia okazała się bardzo szeroka i co ciekawe, nie byliśmy tam sami. Spotkaliśmy na niej odważnego typa, który wspinał się solo (sam bez asekuracji).

Z jego relacji wynikało, że ponoć łatwo z niej zejść w razie potrzeby oraz że wejście na szczyt rzekomo nie nastręcza poważniejszych problemów. Takiemu śmiałkow jak on, to może jeszcze, ale na pewno nie mi.

Rampa

To właśnie tutaj te esencjonalne dla Wielkiego Zacięcia, wyciągi– ukazały się w pełnej krasie. Mówię Wam: to jest COŚ NIESAMOWITEGO, to jest…WIELKIE KUR***WO (wypikałem ;-), a nie „jakieś tam” zacięcie.

Żadne zdjęcia (no może dopiero umiejętnie wykonany filmik z drona byłby w stanie) tego wrażenia nie oddadzą w pełni; a ja wciąż jaram się tym, com wówczas zobaczył na własne oczy.

Trawers z Rampy pod Wielkie Zacięcie

A teraz przed Wami prawdziwy hit! Oto bowiem rozpostarł się przed nami jeden z najtrudniejszych wyciągów w całej mojej „karierze”, i nawet Wojtek przyznał mi rację, ostrzegając mnie, że „skup się, bo łatwo Ci nie będzie”.

To był odcinek z trawersem, który musieliśmy pokonać, aby zagłębić się w Wielkie Zacięcie – czyli dojść do stanowiska zbudowanego z dwóch spitów złączonych pomarańczową taśmą.

W trawersowaniu pomocny bywa tam hak ulokowany w odpowiednim miejscu, a w razie potrzeby można też założyć frienda.

Rekomenduję obie opcje, bo nie dość, że jest tam kiepsko ze stopniami, to jeszcze mamy do czynienia z jednym bardzo siłowym ruchem na rękach (a la podciągnięcie się na czymś, co bynajmniej nie przypomina drążka). Idąc na drugiego, prawdopodobnie spocicie się nie mniej niż prowadzący: albowiem w przypadku odpadnięcia od skały, czeka na Was nieplanowane wahadło, czyli huśtanie się na linie.

Wielkie zacięcie 3 kluczowe wyciągi

Zanim podsumuję, dopowiem jeszcze, że Wielkie Zacięcie idzie pokonać bez ochraniających dłonie rękawiczek do klinowania.

Stad już idziemy zacięciem do góry – niestrudzony Wojtek (bez widocznych oznak ubytku sił) i ja – z przeświadczeniem, że jakoś to będzie.

1. należy akurat do łatwiejszych. Zaraz po nim nastąpił drugi – w mojej opinii najtrudniejszej, w szczególności na starcie i kilku następnych metrach.

Na ten głaz fajnie wychodzi się dulferem

2. Mimo sporej liczby haków, musiałem się bardzo skoncentrować i czujnie asekurować – ze względu na poważne ryzyko, że jeden mały błąd „pilota” i jego cielsko z doczepionym szpejem zwali się mi na głowę.

Tam trzeba na serio odpowiednio się ustawiać i zaufać dobremu tarciu. Problemem dla mnie było to, że nie widziałem podpórek dla stóp i w pewnym momencie musiałem „ściągnąć się z ekspresa.” (tzn. chwycić ekspres, tzw. A0). Nie tyle siłowy, co bardziej techniczny był to manewr, który otworzył nam potem trzeci wyciąg.

3. Ten ostatni poszedł nam elegancko, bez takiej jak wcześniej „pikanterii”.

Dalej (trzeci odcinek) gramoliliśmy się po płycie, które umiejscowiona była nie tyle w samym zacięciu, co nieco na lewo od niego. Mimo, że wbito w nią ze trzy haki, to oceniłbym ją jako bardzo czujną (według topo jest za VI). W oczach Wojtka zasłużyła co najwyżej na V, bo można z niej bez większych kłopotów wyjść na krawądce.

Nagrodą za pokonanie tej struktury jest odpoczynek i możliwość komfortowego posilenia się na wielkiej i dość szerokiej półce.

O zapasach wody i jedzenia

Połknęliśmy nie byle jakie sandwicze i popiliśmy wodą, ale ja wciąż byłem spragniony. Tego dnia „słoneczny piec” buchał intensywnie, dając się nam we znaki. Zaopatrzyłem się w 1,5 litra mineralnej – lecz jak się okazało – za mało na tak długą eskapadę.

Po tym „lunchu” (2 bułki z szynką i serem + batonik zbożowy) byłem już bez prowiantu i płynów. Natomiast mój partner ostatniego łyka z zabranych przez siebie 1500 ml życiodajnej cieczy pociągnął dopiero na szczycie. O czym to świadczy?

Podczas wspinaczki odbywanej w upale po same uszy, to Kowalskiego bardziej suszy 😀

Od tej „obiadowej” półki do wierzchołka już było łatwo, bagatelka jakieś 200 metrów. Owe górne przestrzenie przypominały mi Filar Mogilnickiego i faktycznie musi przechodzić tamtędy jakaś inna droga.

Idąc na lotnej, zyskaliśmy nieco minut, nie tracąc czasu na wyciągi. Przy czym jedna żyła liny połówkowej powędrowała do plecaka, a my korzystaliśmy z drugiej złożonej na pół.

Ostatnie 200m do wierzchołka

Pierwsze metry to bliżej niezidentyfikowany połogi „parch”, ale o dziwo zbudowany z litej skały pozbawionej „klam” od góry. Przy takiej wycenie spodziewałem się czegoś prostszego. Parę chwil potem dotarliśmy do bloków skalnych, które nagle zaczęły się jakby stawać dęba. Pomyślałem wówczas: „no bez jaj – to nie może być zwykle III”.

Jako punkt przypięcia wykorzystałem to, co było w zasięgu ramion czyli stare taśmy (zapewne były używane do wycofu) i równie wiekowy friend (umieszczony tam już na stałe). Mimo to droga „nie wpuszczała” w szyb ku wierzchołkowi, zrobiło się trudniej, toteż skręciłem nieco w prawo. Dołożyłem do tego kilka kombinacyjnych ruchów i używając terminologii informatycznej – access okazał się granted. 😀

Kieżmarski szczyt

W łatwym terenie ileś ostatnich metrów zawiodło nas na samiuśki top, z którego cyknęliśmy sobie selfie na tle Łomnicy. Uznałem, że będzie tam trzeba wrócić, obrawszy za cel następnej wyprawy osławiona Grań Wideł – ponoć najwspanialsza w całych Tatrach. Kto wie, może iść będziemy ku niej drogą wspinaczkową o wdzięcznej nazwie „Hokejka”?

Zejście z Kieżmara – z jęzorem na wierzchu i marzeniem o niepiwnym kuflu

Przyszłość się dopiero dokona, tymczasem zmuszeni byliśmy wrócić do Stawu Łomnickiego, co zajęło nam około 2 godzin. Skorzystaliśmy z klarownie wydeptanej ścieżki zmierzającej do Przełęczy Huncowskiej.

Idąc w tym kierunku najpierw uukaże się łatwy teren, którym nie należy schodzić. Mam tu na myśli ten żleb zarejestrowany na poniższej fotografii:

Należy go ominąć, kontynuując podążanie ku przełęczy Huncowskiej, czyli tak długo az pojawi się ściana, która zmęczonym trekkerom bezczelnie krzyczy w twarz tolkienowsko-gandalfowe: „You shall not pass” i trzeba wybrać: w lewo do Doliny Kieżmarskiej lub prawo do Doliny Łomnickiej. My zeszliśmy do Doliny łomnickiej na rympał centralnie po skale, a następnie wybraliśmy lewą stronę żlebu (patrząc orograficznie).

Huncowska przełęcz

W trakcie całego schodzenia, przed oczyma miałem tylko jedno marzenie: skonsumować kufel zimnej Kofoli. Dla tych, którzy nie znają: to jest to nieco zdrowsza ponoć i na pewno smaczniejsza alternatywa dla zwykłej coli. Na mój organizm (wycieńczony 9 godzinami na ścianie a łącznie ponad 11) działa niczym wysoko odżywczy izotonik (32 kcal na każde 100 ml cieczy) i liof razem wzięte.

Gdyby ktoś w tamtej chwili zapytał mnie o powód wspinania się, to rzekłbym bez wahania: aby delektować swój przełyk jedną z odmian smakowitej Kofoli właśnie.

Obiektywnie o trudnościach

Mój znacznie bardziej małomówny kompan, poproszony o podzielenie się ze mną swoimi wrażeniami, wyraził zaskoczenie większym niż spodziewany poziomem trudności na niektórych odcinkach.

Przede wszystkim miał na myśli samo podejście pod rampę – z byle jaką asekuracją i skałami, które były „trochę parchate i kruche” (co grozi poślizgnięciem się).

Na plus ocenił fajny rozkład żelastwa służącego asekurowaniu się w trakcie kluczowych trudności. Spostrzegł, że w rysie było sporo miejsca na osadzanie friendów, a podczas całej przygody nadarzyło się kilka okazji do wykonania dilfrów.

W porównaniu do niego można mnie śmiało uznać za wspinacza początkującego – który wszakże ma już na koncie kilka wcale nie prostych dróg wspinaczkowych. Moim zdaniem, nie należy się sugerować tym nieco lekceważącym trudności osądem (bo można zostać wpuszczonym w maliny) z ust takiego kozaka jak Wojtek.

W moim odczuciu droga była znacznie trudniejsza niż VI+ (trawers doprowadzający do Wielkiego Zacięcia oraz start drugiego wyciągu w Wielkim Zacięciu)

Wielkie Zacięcie, w kilku żołnierskich słowach, opisałbym jako długą i poważną drogę, do której trzeba się solidnie przygotować (znaleźć co najmniej nieco lepszego partnera od siebie, zadbać o więcej czasu i wody w przypadku upalnego dnia, etc.), a przy tym szalenie atrakcyjną – zwłaszcza dla kogoś o moich umiejętnościach.

Osobiście napotkane tam formacje mogę porównać do Zacięcia na Zamarłej Turni – aczkolwiek Droga Motyki będzie się jawić jako idealna dla „wspinaczkowych przedszkolaków”. A moje ego podpowiada mi (i poniekąd cały ten blog tego dowodzi), że w tej dziedzinie jesteś już Pawle „dużym dzieckiem, prawie nastolatkiem” 😀

Z czysto estetycznego punktu widzenia bezsprzecznie warto się nią pofatygować. A dla większego efektu WOW może nawet lepiej będzie od samego początku wybijać się w górę rampą, chcąc skosztować tylko Wielkeigo Zacięcia

Głosy gości / Wystaw ocenę
[Razem: 12 Średnia ocena: 4.7]