Połowa marca w Tatrach to niemalże połowa “tamtejszej” zimy, ale dla mnie osobiście – był i jest to dość “gorący” czas. Taki, w którym sporo się dzieje. Bez leniuchowania, za to ze świętowaniem. No bo w sumie jest co – rocznicę mego przyjścia na ten ziemski padół, pełen nie tylko łez – ale i radości. I całej tej rozciągającej się w dwóch wymiarach sinusoidy – wahań nastroju, przysłowiowych “dołów” (kiedy jest nam smutno i przykro) i “górek” (zwyżek formy psychofizycznej i celebracji sukcesów).
A teraz zechciejcie “pobiegać oczami” po moich zwierzeniach dotyczących urodzinowych wydarzeń, do których doszło w marcu 2021 roku. Będzie “odrobinę” szczegółowo, gdyż uznałem, że co bardziej ciekawskim odbiorcom jestem to winien.
Pierwsze “zakopiańskie urodziny” – z kumplami i bez rodziny
Wspinaczka, która stała się tematem niniejszego wpisu, odbyła się dzień po moich urodzinach.
Na prezent sprawiłem sobie sporą furę emocji – zaprosiłem trzech kumpli-łojantów: Piotrka, Wojtka i Radka. Zwłaszcza tych dwóch pierwszych wymienionych to wspinaczkowe koty. Oni woleli wyjść na znacznie trudniejsze drogi tamtego dnia, ja z Radkiem skupiliśmy się na tej łatwiejszej. Radek był świeżo po kursie taternickim i nie czuł się na silach, żeby poprowadzić Potoczka. Ale po czasie okazało się, że wspinał się całkiem nieźle i tak sobie myślę, że dałby sobie na prowadzeniu.
Pobudka o 6.00 u mnie w domu w Kościelisku. Za oknem jeszcze szarzało, ja jeszcze chciałem pospać, ale pozostali skutecznie mi to wyperswadowali. Zapach kawy dopełnił dzieła zniszczenia – destrukcji mojego snu. A jak już wstaliśmy, to nie traciliśmy czasu na jedzenie, śniadanko było krótkie i pożywne. Wyruszyliśmy do Kuźnic i rozpoczęliśmy podejście do Hali Gąsienicowej. Prowadził nas niebieski szlak przez Boczań:
Czuba nad Karbem w rejonie Hali Gąsienicowej
Przy Czarnym Stawie Gąsienicowym założyliśmy uprzęże i raki. W oddali było widać naszą skałę, a my szliśmy po śladach wydeptanych w żlebie na Karb. Dodam jeszcze, że przez całą nocą padał śnieg, a ostatnie płatki spadały nam na głowy.
Na poniższym zdjęciu widać wspinaczy na drodze Głogowskiego. Prowadzący znajduje się przed kluczowymi trudnościami (kominkiem) na końcówce pierwszego wyciągu. Trawersując do drogi Potoczka, ze żlebu pod Karbem, byliśmy, że tak powiem w pobliżu. (Zobacz TOPO poniżej)
Potoczek TOPO
- Droga Potoczka (M4 przedostatni wyciąg)
- Droga Głogowskiego M4 /M4+ (końcówka pierwszego wyciągu)
- “Katowicka Kombinacja” M4+/5) 2013 Mateusz Grobel
Wyścig na start drogi Potoczka
Na pierwszym (prawilnym) wyciągu, w miejscu gdzie startuje droga z samego dołu na Potoczka, widzieliśmy trzyosobowy zespół, a kolejna trójka śmiałków podążała naszym śladem. Uznałem, że w sumie to ten pierwszy (prawilny) wyciąg możemy sobie darować – ponoć to turystyka, więc nie mamy czego żałować. Podeszliśmy nieco pod górę i dzięki temu manewrowi jako zespół byliśmy pierwsi na prowadzeniu.
W “normalnych” warunkach byłaby to niewątpliwa przewaga, ale jak wszystko inne – także i ten “medal” ma drugą – gorszą stronę. W tym przypadku była to konieczność odśnieżania za pomocą rąk i czekanów drogi wspinaczki. Utrudniona orientacja w terenie, poszukiwanie chwytów i rys (przecież przeloty same się nie zrobią 😉 ), spowalniały nas i męczyły.
Wyciąg pierwszy i drugi – oba niejako z marszu
Pierwszy wyciąg oznaczał przymus ostrożnego trawersowania w lewą stronę. Mocno działał na psychikę, a w pamięci utkwiła mi zwłaszcza duża lufa pod stopami.
Prowadząc, doszedłem do Kociołka i zbudowałem tam stanowisko nr 1.
Niewielka platforma paradoksalnie oferowała dość dużo miejsca, a do jej stworzenia przydał mi się umieszczony tam na stałe hak. Zużyłem również większą kość, która – niczym w idealnej rysie – świetnie “wniknęła” w skałę.
Potem pognałem po skosie na lewo, Radek podążał za mnie bez cienia marudzenia. Do momentu, aż trzeba było zacząć gnać do góry, może nieco odbiłem w prawo. Teren był dwójkowy, czyli wciąż względnie łatwy. Etap ten zakończył się w chwili, gdy przy wykorzystaniu kosówki zacząłem budować stanowisko nr 2.
Troszkę mi się zeszło, jako że niezbędny korzeń musiałem całkowicie wykopać spod śniegu. Bynajmniej nie wyrastał spod śniegu tak jak przebiśniegi oraz inne kwiaty typowe dla przedwiośnia:
Wyciąg 3. W lewo trudności, w prawo do kosówek bardziej lajtowo
Nie ukrywam, iż pierwotnie pragnąłem, aby ten pourodzinowy dzień był przyjemny, a sama wspinaczka raczej lajtowa. Chciałem uniknąć trudności, a tu masz ci los: dopadły mnie one już w fazie odczytywania drogi.
Dodajmy, że wszystko znajdowało się pod śniegiem i odziwo nie było śladów. Tego dnia bylismy pierwszym zespołem na Potoczku.
Na grafice TOPO miejsce zaznaczone jako stan nr 5.
Pamiętałem (choć nie dałbym sobie za to ręki uciąć), że w celu ominięcia co trudniejszych fragmentów ścieżki należało odbić w prawo i kierować się na kosówki. Ale w miejscu, w którym się wówczas znalazłem ponad głową widziałem dwa wbite haki. Intuicja podpowiadała mi tak: “Idź tam chłopie, gdzie są te haki, przynajmniej nie będziesz się martwił o asekurację”. No i pociągnąłem tam, mimo że z umownego piętra na piętro przestrzeń się pionizowała, stając się zaraz coraz trudniejsza.
Okazało się, że kierowałem się centralnie pod zajeb…e wielki okap! Wtedy nadeszło coś jakby olśnienie: ów okap powinenem mieć po swojej lewej stronie (idąc od kosówek), co oznacza, że wcześniej trzeba było odbić w prawo. Na to jednak było już za późno. Od członków zespołu idącego za nami usłyszałem sugestię, aby iść “do wystającego zęba skalnego” w lewo tak jak oryginalnie prowadzi droga.
Biegnie ona po wybrzuszeniu, które dla potrzeb tej opowieści nazwijmy żeberkiem. Zdecydowałem schować ego do kieszeni i pokornie pójść na żywioł. O innych sposobach radzenia sobie z ego pisałem całkiem niedawno:
Po lewej stronie żeberka znajdowała się plyta, a na jej szczycie wystający fragment skały z czerwoną pętlą, który można porównać do przerośniętego “zęba”. Nawigowałem w jego kierunku (punkt bardzo charakterystyczny prawie niczym pomost w linii brzegowej jeziora) za założoną czerwoną pętlą. Udało mi się na niego wejść. Stojąc nań, szacowałem, że pod stopami mam kwadracik o powierzchni nieprzekraczającej 40 cm kw. Niewiele, ale wystarczająco dużo, by założyć tam stanowisko., ale lepiej takowe zainstalować nieco powyżej: “za winklem”.
Za wspomnianym winklem znajduje się duże wypłaszczenie (takie na którym zmieściłoby się kilka osób) oraz solidnie wbity w skałę hak. Zdecydowanie właściwe miejsce na założenie stanowiska.
Wyciąg 4. skończyły się żarty
Przede mną rozpościera się solidnych rozmiarów płyta, a w niej “zanurzona” była rysa. W pamięci o tamtym miejscu zapisały mi się kiepskie stopnie na nogi i mało przestrzeni na wbicie dziab. Dziaby jako takie wchodziła tylko w tej rysie, a ja znalazłem się w płycie – w okolicy niemalże pionowej.
To M4+ stopień trudności, a dodawszy do tego zimowe okoliczności, otrzyma się wyzwanie, którym nie wzgardziliby nawet bardziej doświadczeni wspinacze. Ciekawe jakby poradził sobie z nim Wojciech Kurtyka – jeden z moich wspinaczkowych idoli, którego trening relacjonowałem Wam już kiedyś:
Pozostałe ekipy były mocno w tyle. Ich członkowie dość wolno się gramolili, co mnie ewidentnie ucieszyło: zaoszczędziliśmy czasu na pierwszym wyciągu. Gdybyśmy tego nie zrobili, to wówczas musielibyśmy pewnie czekać na swoją kolej, co byłoby równoznaczne z wychładzaniem się.
Ostatni przelot znajdował się pode mną (oddalony o blisko 2 metry), a przypięty był do haka. Czasem w opowieściach przy ognisku słychać, że “czyjeś życie wisiało na włosku” – ja się mega cieszylem, że moje wisiało na solidnym haku. 😉 Wisiałem na jednym czekanie (potocznie nazywanym dziabą), którą wbiłem w lód wypełniający szczelinę.
Trzymałem ją obiema rękami niczym Pana Boga za nogi. Natomiast lewa dziaba spoczywała tymczasowo na mojej szyi. W rysie i tak nie byłoby dla niej miejsca. Grunt to zbytnio się nie poruszać, żeby utrzymywać stałe naprężenie…robić co w naszej mocy, aby tylko nie stracić jedynego sensownego punkt podparcia.
Oparłem ciężar ciała niemal wyłącznie na prawej nodze, a cała moja sylwetka przypominała wówczas karykaturę trójkąta równoramiennego. Przedni ząb raka (monopoint) siedział dobrze, ale zdecydowanie za płytko, żebym mógł utrzymać taką pozycję przez dłuższy czas.
Nasz instruktor zawsze powtarzał, że najważniejsze w górach są psycha i silna łyda. A moja łyda mówiła mi wtedy, żebym się sprężał! Jak to mówią: “Safety first”, więc pora na założenie asekuracji. Zauważyłem docelowe miejsce (w równoległej rysie) na czerwonego frienda. 🙂
Nic bym nie zdziałał, gdyby nie balans ciałem i osadzenie kości, która – w tamtej chwili z moich padło po raz pierwszy – niecenzuralne słowo na k… – nie pasowała! Sięgnąłem po kolejną, pomagałem sobie zębami, prawa getra już się cała trzęsła, a ja próbowałem… Przerywnik na k… pada po raz drugi, bo ta kolejna kość nie pasowała tym bardziej.
Moja psyche zmęczona, więc szybko wróciłem do pierwotnej koncepcji z czerwonym friendem. I po kilku sekundach: głębokie UFFF. Ustrojstwo weszło i siedzi pewnie. Mogłem nieco bardziej zaryzykować i zacząłem odgarniać dłonią śnieg w poszukiwaniu rys na dziabę…
Kolejne wcielenie Kowalskiego – tym razem robił za kaskadera 😉
Wykonałem następującą sekwencję ruchów: prawą stopę ulokowałem w miejscu lewej, dzięki czemu lewą uniosłem wysoko w powietrze. I ta lewa posłużyła mi za trampolinę, przy pomocy której miałem zamiar pokonać płytę i stanąć na półce skalnej. Przez krótką chwilę, moje nogi nie miały styczności z podłożem.
Czułem się jakbym grał główną rolę w wysokogórskim filmie akcji, z tą tylko różnicą, że akurat kaskader postanowił wziąć L4 i nie miał mnie kto zastąpić w ryzykownej scenie. Chwyciłem drugą dziabę lewą dłonią, po czym ciężar ciała przeniosłem na lewą nogę (a jedyna myśl jak mi wówczas przyświecała to: “Trampolino, nie zawiedź mnie!”)
W tamtym momencie usłyszałem niepokojący huk. Kątem oka dostrzegłem, jak w żlebie obok spadała lawina. Nie pozwoliłem jednak, aby to zaprzątało mi głowę. Zastosowałem strategię jednego problemu na raz 😀 Wybiłem się i sięgnąłem czekanem wysoko, trafiając chyba w zamarzniętą trawkę. O tak! Sukces! 🙂 Pomyślałem: jestem uratowany. Poczułem dużą ulgę i pełną pieluchę. Takie emocje to ja rozumiem 🙂
Wyciąg 5. Pola Śnieżne
W taki sposób przeskoczyłem tę płytę i skierowałem się do śnieżnych pól. Było o niebo łatwiej, o wiele wiele lżej. Dotarłem do miejsca, w którym mogłem założyć czwarte stanowisko z frienda, jednej kości oraz zahaczonej o wystający fragment skały taśmy.
Warto dodać, że na pola śnieżne wychodzę od dołu, wprost na stanowisko. Omijając trudności, czyli idąc w kierunku kosówek, wyszlibyśmy na Pola żeberkiem, a stanowisko znajdowałoby się w zasięgu wzroku po prawej stronie
Pamiętam, że kiedyś na tym stanowisku były zamontowane 2 haki na czarnych taśmach. Niestety teraz tych haków już tam nie uświadczyliśmy. Czyżby w magiczny sposób zniknęły? Nie jestem śledczym, ale zagadka ta pozostaje bez wyjaśnienia.
Tak czy owak ktoś musiał je przywłaszczyć – ptaki ich przecież nie wydziobały, małpiszony nie zaiwaniły…a propos małp-złodziejaszków:
W każdym razie na tym stanowisku, jak się dobrze wychylić, to można było mieć dobry widok na szczyty Murowańca oraz na Karb. Przy dobrej pogodzie, możliwe jest dostrzeżenie stamtąd ludzi; poza tym miejsca całkiem sporo i nawet herbatkę można wypić przed wgramoleniem się na wierzchołek Czuby.
Wkrótce dołączył do mnie Radek. Jeszcze tylko na szybko pamiątkowa fotka Karbu i postanowiliśmy bez zbędnej zwłoki ruszyć dalej.
Zaczynało się bowiem ściemniać; dla nas był to sygnał, aby powoli kończyć tę pourodzinową “imprezę”. Jej zwieńczeniem był wyciąg nr 6, z krótkim trawersem i przejścia do punktu, w którym należało wybić się w górę łatwym terenem.
Wyciąg 6. Na szczycie Czuby. Żółwik wieńczy dzieło
Dochodząc do szczytu, nie odnotowałem już żadnych śladów na śniegu, za to zrobiłem ostatnie stanowisko z liny. Po niej, jak po sznurku dobił do mnie Radek i przybyliśmy wymownego żółwika w geście wykonania naprawdę dobrej wspinaczkowej roboty. Towarzyszył nam śliczny zachód słońca, widoczny poniżej:
Zejście
Nie pamiętam, który z nas był bardziej zmęczony, ale zrezygnowaliśmy z krótszej drogi do schroniska. Wiodla ona żlebem w kierunku Czarnego Stawu i oznaczała, że musielibyśmy schodzić z przełęczy Karb. Mając na względzie porę dnia i to jak się czuliśmy, postanowiliśmy nadrobić nieco drogi. Nasze bezpieczniejsze zejście odbyło się czarnym szlakiem w kierunku Zielonego Staw Gąsienicowego.
Szliśmy po ciemku, długo nie napotykając wzrokiem na innych ludzi. Mam nadzieję, że tym, którzy wspinali się za nami, nic złego się nie przydarzyło. I że również dla nich ta wspaniała przygoda skończyła się szczęśliwie.
Bądź na bieżąco