Wyobraźcie to sobie: środek zimy w Tatrach, piątkowy wieczór ok. godz. 21, dwóch chłopów zmęczonych i nieco zmarzniętych po 8-godzinnym dniu pracy, wielu godzinach w aucie i po przejściu około 10 km asfaltową ceprostradą. Wpadają (grzeczne, kulturalne wejście, poprzedzone symbolicznym zapukaniem;-) do schroniska nad Morskim Okiem i proszą o piwo.
To ich motywowało, bo już mieli tamtego dnia po dziurki w nosie (a woleli mieć białą pianę po te same dziurki ;-)).
I okazało się, że wróciła prohibicja, gdyż w odpowiedzi usłyszeli: “O tej godzinie to alkoholu nie sprzedajemy”. Zdębiali i stracili fason, ale tylko na chwilę. Do głowy przyszedł im pomysł, tyleż szalony co pomylony. Postanowili mieć jednak owej nocy jakąś satysfakcję lub nawet radość. Skoro nie dane im było zdobyć chmielowego napoju, to może chociaż zdobyć jakąś górkę? Ich wybór padł na lodospad.
It’s OKAY to be scared. Being scared means you’re about to do something really brave
Ta noc była wyjątkowa. Nie pamiętam innej, kiedy to blask księżyca świecił tak mocno. Nie musieliśmy włączać czołówek, bezchmurne niebo, świetnie widoczne gwiazdy i ten naturalny ziemski satelita skutecznie oświetlały nam drogę. Mróz owszem siekał po policzkach, ale jak się okazało na wysokości schroniska w Moku, wcale nie było jakoś cieplej. Termometr wskazywał minus 12 stopni
Udaliśmy się na stosunkowo blisko położony (na Progu Mnichowym, obok szczytu nazwanego Mnichem) lodospad o łatwym stopniu trudności. (poziom trudności zależy od tego jak wyleje..)
Nie licząc treningu nad Zamarzłym Stawem (takowy znalazłem na szlaku na Zawrat), był to dla mnie pierwszy raz z tak długim lodospadem, więc niczym prawilny prawiczek miałem lekkiego pietra. Na szczęście szedłem razem z bardziej doświadczonym Piotrem, więc nie dopuszczałem do siebie myśli, że sprawy mogłyby przyjąć zły obrót. Tymbardziej że jeśli chodzi o kucie w lodospadach, to niska temperatura i rozświetlona noc stanowią cenne, sojusznicze wsparcie.
Festiwal Mnicha i jego dogrywka
Jeśli o Mnicha chodzi, wraz z druhem Piotrkiem urządziliśmy tam sam istny festiwal. Tak nazwą opatrzyłem weekend, podczas którego trzykrotnie zdobywałem Mnicha wchodząc nań trzema różnymi drogami: Klasyczną (IV), Orłowskiego (V) i Kantem Klasycznym (VI-). To jak ten szczyt wygląda latem możecie sobie obejrzeć tutaj:
Skąd pochodzi nazwa Kuluar i dlaczego Kurtyki ?
Kuluar to wyraz mający dwa znaczenia. O bardziej znanym (media co i donoszą o tym, co się dzieje “w sejmowych lub teatralnych kuluarach”) zapomnijmy na chwilę i przywołajmy to drugie – górskie.
Otóż kuluar to wklęsła formacja skalna, lodowa lub śnieżna, położona na linii spadku zbocza góry. I taki z boku lężący obiekt zwany Kuluarem Kurtyki zdobyliśmy. Najpewniej przez pomyłkę tak nazwany został (znany Taternik, Himalaista i mój idol Wojciech Kurtyka nie był jego pierwszym zdobywcą), ale w porę nikt nie wystosował dementi, więc miano to pozostało.
Przez zaspy do ściany z lodowym szkłem
Do księgi wyjść taternickich wpisaliśmy się o 22.00 z zamierzonym powrotem na 6 rano. Żółtym szlakiem udaliśmy się w kierunku Szliglasowego Wierchu i po około godzinie (lub dwóch, sporo nam zeszło na torowaniu) byliśmy na miejscu
O tym, że żleb jest bardzo kruchy i stromy (nachylenie 85-90 stopni) miałem okazję przekonać się na własnej skórze. Piotrek prowadził i nadawał tempo.
Kuluar podzielony jest na 4 wyciągi. Ale dwa ostatnie można połączyć ze sobą, co też uczyniliśmy i mieliśmy jeszcze blisko 5 metrów liny w zapasie.
Każde stanowisko było dobrze zabezpieczone. Na dwóch pierwszych znajdują się łańcuchy z koluchem, dzięki czemu na luzie można się z nich wycofać, gdyby dla kogoś było jednak za trudno.
Najbardziej zmordowaliśmy się samym podejściem, bowiem musieliśmy torować sobie całą drogę, idąc nią jako przodownicy po niedawnych opadach białego puchu. Zwłaszcza odcinek od rozstaju drogi (w kierunku Szpiglasowej Przełęczy) aż po samą ścianę miał znamiona katorgi. Odnotowaliśmy czyjeś ślady, ale dość szybko się one urwały – co oznacza, że prawdopodobnie nasi poprzednicy postanowili wycofać się.
Dodatkowo miejscami śniegu było po pas. Z konieczności wdrapywaliśmy się na niego rękoma, żeby nie zapadać się zbyt mocno nogami. I tak idąc pod górkę doszliśmy do pierwszego stanowiska, w którym byliśmy zmuszeni do kolejnych czynności manualnych. Uklepaliśmy sobie półeczkę i użyliśmy jednej śruby lodowej, aby zrobić punkt wysyłowy. Tamto miejsce znajdowało się dość wysoko, a nas dopadła taka oto refleksja: następcom radzimy założyć raki i oszpeić się znacznie wcześniej, żeby nie musieć tego robić pod samą ścianą. Pod nią jest bowiem zdecydowanie za mało wolnej przestrzeni. 🙂
Wiedząc co robi, Piotrek wystartował chyżo, a ja go asekurowałem. Nadał dobre tempo. W międzyczasie zdołał wkręcić jedną śrubę w miejscu, które wydawało się trudniejsze. Niemniej jednak pragnę zaznaczyć, że ten pierwszy wyciąg stanowił dla mnie wspinaczkową nowość. Dziaby wprawdzie wbijały się głęboko, lecz lód nie był pierwszej jakości. Przypominał raczej grubsze szkło i pękał niemal przy każdym uderzeniu.
W gwoli ścisłości na lodospadzie nie można się zgubić. Trzeba brnąć do góry. (chociaż topo nie trzeba było się martwić) 🙂
Drugi wyciąg. Cudowna cisza i pracujące łydki
Ze względu na stopień trudności najbardziej zwolniliśmy w trakcie drugiego odcinka. Rozpoczął go trawers, czyli przemieszczenie się w poziomie – o jakieś 3 metry w lewo. Skończywszy go, Piotrek zainstalował drugą śrubę lodową, chcąc tym samym zapobiec tzw. wahadłu na wypadek gdyby odpadł. Przypomina mi się, że wtedy zrobiliśmy krótką przerwę. Nasycyliśmy się niemal doskonałą, cudowną górską ciszą. Słyszeliśmy własne oddechy i mogliśmy bez problemów porozumiewać się, mimo dzielącego nas dystansu.
To, co nastąpiło później to już była solidna wspinaczka po prawie pionowym lodzie. Tak na około mieliśmy do pokonania około 15 metrów i cały czas musieliśmy zachowywać czujność. Piotrek umieścił w lodzie kolejną śrubę i nadeszła moja kolej.
Dość trudno mi było operować w grubych rękawicach; na szczęście nie była to operacja na otwartych sercu ;-). Technika wchodzenia wymagała ode mnie, abym wykręcał śrubę jedną ręką, zaś drugą trzymał się dziaby. Raki wbijały się dobrze, a pionową postawę utrzymywałem dzięki przednim zębom. Przez cały tamten czas czułem, jak pracują mi łydki.
Złudzenie optyczne a potem przejaw amnezji
Asekuracja z góry znacznie poprawiała mi komfort psychiczny i ani się obejrzałem, jak znaleźliśmy się przy wystającym elemencie przed trzecim stanowiskiem – ostatnim na tej krótkiej drodze. Zrobiło się łatwiej i jakby…widniej. Zobaczyłem Piotrka (a mówiąc ściślej – światło jego czołówki), a nieco wyżej, ponad nim kolejną lampę.
Czyżby w międzyczasie ktoś do nas dołączył? Taka myśl rozbłysła na moment pod kopułą mej czaszki, ale zaraz została została przez właściwe ośrodki analityczne zgaszona. Okazało się bowiem, że do tej pomyłki w rozkminie stanu rzeczy przyczyniła się pełnia księżyca. Widok ze szczytu był niesamowity. Stanęliśmy na Progu Mnichowym, skąd doskonale widać światła schroniska i sam budynek. Okrzyk radości, przybicie sobie piątek i mogliśmy zacząć ewakuować się do bazy.
Spodziewałem się, że uda się nam zjechać na jednej linie, ale pech chciał, że na ostatnim stanowisku nie było KOLUCHA zjazdowego. Tylko pęk taśm, a to oznaczało, że lepiej nie ryzykować zaplątania się liny i z powodu zbyt dużego tarcia zrezygnowaliśmy z tego manewru.
Zeszliśmy klasycznie – tak jak się schodzi z Mnicha ku żółtemu szlakowi. Chcąc skrócić sobie drogę, zdecydowaliśmy się pójść nieco na przełaj. Wróciliśmy naprawdę padnięci, ale szczęśliwi. Przed snem zdążyliśmy jeszcze wypić kilka łyków ciepłej herbatki i jak to się ładnie mówi “odcedzić kartofelki”.
Wracając po śrubę lodową
Ostatnimi czasy była to jedna z moich ciekawszych przygód.
I nie sądziłem, że tak szybko przyjdzie mi ją powtórzyć! Nazajutrz (tym razem już w dziennym świetle) mieliśmy przymusową powtórkę z rozrywki. Zapomniałem bowiem wyjąć jedną ze śrub lodowych, a takie zdarzenie wymaga interwencji. W sumie to nawet dobrze, bo tym razem to ja przez większość wspinaczki (prócz najtrudniejszego drugiego wyciągu) prowadziłem.
Parafrazując znane z wielu dowcipów zagadki, można postawić pytanie: Ilu łojantów trzeba, żeby nocą przy Kuluarze Kurtyki wymienić żarówkę? – Żadnej żarówki do wymiany tam nie ma, wystarczą czołówki i księżyc ;-). Zaś w pamiętniku górołaza można by taki “Aby pokonać Kuluar Kurtyki wystarczą zaledwie 3 śruby lodowe. A nocą warto mieć księżyc za sprzymierzeńca”. 🙂
Bądź na bieżąco