Ten sam duet (Paweł i Michał), ten sam region Tatr (wschodnia grań Świnicy) i ta sama – frajdę obiecująca – perspektywa wspinaczkowa. Ale już inny dzień niż ten sobotni przeznaczony na rozgrzewkowy „Kozi WierchPołudniowy Filar” oraz różna przypuszczalnie wilgotność skały. Poprzedniego wieczora dość mocno padało, a jednym ze skutków tej ulewy były moje wątpliwości: iść czy jednak odpuścić?

Trawers na tytułowej drodze wymaga suchości i aż dopomina się o czujne wyciągi, więc kwestia wte lub wewte nie była tak oczywista. Po naradzie uzgodniliśmy, że tym razem nie wstajemy o 4 nad ranem, pośpimy sobie do oporu, tym sam „łaskawie dając skale” czas na przeschnięcie. Nie ma to jak ludzie, którzy są wyrozumiali dla gór, hehe.

Wyszliśmy ok. 9:00 ze schroniska, a po wyjściu z Zacięcia Komornickich odniosłem wrazenie, że ściana była już sucha jak pieprz.

Zamarła Turnia TOPO

Tym razem malowanie Topo sobie odpuszcze. Droga jest na tyle oczywista, że nie da się pogubić. Schemat z Internetu w zupełności wystarczy, wszak trzeba wiedzieć, gdzie jest początek.

Wyciąg I: Na stopach podejściówki a w rękach – wejściówki!

Od samego startu czekała na nas niespodzianka klimatyczna. Warto się przygotować na zimowe pozostałości, mimo że byliśmy tam na przełomie czerwca i lipca, gdy pełne słońce i temperatury sięgające ponad 30 stopni Celsjusza, śnieg na początku drogi nie jest niczym niezwykłym.

Śmiałem się, że do pokonania mieliśmy szczelinę „Brzeźna”, której zastygłe śnieżno-lodowe „klopsiki” zalegają na ścianach i nie tylko tam zresztą.

Od razu rzucam wskazówkę, co można zrobić, aby Wam było łatwiej. Przede wszystkim nie zdejmować podejściówek i kierować się do wcięcia.

Po jego prawej stronie znajduje się inna droga – Prawi Wrześniacy. Aby nie zaliczyć przypadkowej „przesiadki”, musicie zwrócić się tam w górę i najbardziej w lewo jak tylko można. Ten wyciąg biegnie aż do początku Wielkiego Zacięcia Komarnickich, na którym zainstalowano stanowisko zrobione z dwóch repów.

Zerknijcie powyżej, jak to wygląda; zarazem nie przejmując się, że na schemacie naniesiono jeszcze jeden stan „wciśnięty” niżej. Możecie być spokojni: liny wystarczy, nawet jeśli „zużyjecie” jej trochę na pokonanie tej początkowej szczeliny. O przesztywnienie Waszego lasso też nie musicie się martwić.

dla komfortu Waszych stóp

W trakcie tych „festiwalowych” uciech buty wspinaczkowe ubrałem, znalazłszy się dopiero na dosyć dużej półce w połowie wyciągu. Powyżej niej, rewir stał się nieco trudniejszy – z wycenianego na II przeszedł w taki na III. Sugeruję Wam postąpić podobnie (zwiększacie tym samym komfort swoich stóp), o ile jesteście w stanie łatwiejsze połacie skały pokonywać bez tych „specjalnych kapci”.

Tak doposażony, doszedłem do stanowiska i wciągnąłem Michała, z którym to paręnaście miesięcy wcześniej działałem na grani Żabiej Lalki. Michał liczy sobie parę lat więcej ode mnie, na co dzień mieszka we Wrocławiu i jest statecznym gościem twardo stąpającym po ziemi.

Michał dociera do pierwszego stanowiska przed Wielkim Zacięciem

Poza pasją do gór, cechuje go upór i konsekwencja, z jaką np. przykłada się do prawilnego podążania wedle wytycznych z topo. 🙂

Wyciąg II – Zacięcie Komarnickich

Nie ukrywam, że moje obawy poprzedzające tę przygodę dotyczyły głównie tego elementu. Okazało się jednak, że nie taki diabeł straszny…albowiem to szalenie długie zacięcie jest nad wyraz fajne. Przed doświadczeniem go odczuwałem niepewność, zaś po fazie obcowania z nim – nie lada satysfakcję.

Pragnę stwierdzić z całą odpowiedzialnością za słowa: to najpiękniejsza (w zakresie terenu szacowanego na IV) formacja, jaką szedłem do tej pory!

Stojąc już na stanowisku (po pierwszym wyciągu), dostrzegłem 3 haki, więc nie martwcie się o bardzo dobrą asekuracje – tej Wam na pewno nie zabraknie.

Ten wyciąg kończy się dojściem do dużej półki, na której przyroda rozłożyła trawiasty dywanik – bynajmniej nie czerwony. 😉

Weryfikacja dotykiem potwierdziła moje przypuszczenia: ta naturalna murawa była ewidentnie mokra – uważajcie, żeby się nie poślizgnąc.

Wyciągi III Trawers – Festiwal emocji

Półka z góry

Trzeci wyciąg miał być i był kluczowy.

Zaczyna się od pionu (jakieś 10 m), przy czym wzrosły wymagania „ze strony ściany”, toteż nic dziwnego, że ktoś zamontował tam spita (dla zwiększenia bezpieczeństwa).

Pierwsze metry za mną, dotarłem do przelotu zrobionego z liny i od tej pory używałem już tylko górskich ekspresów (celowo wydłużonych), zrobiłem ten przelot i rozpocząłem właściwe trawersowanie.

Czekała mnie mała i jakże ułatwiająca zadanie niespodzianka: teren okazał się połogi, były tam stopnie (jedynie gdzieniegdzie ich brakowało), a współczynnik tarcia oceniam jako bardzo wysoki. Za to Michał trochę narzekał na chwyty: marudził, że nie da się zamknąć na nich dłoni. 🙂

Niczym Wujek Dobra Rada podsuwam Wam taki oto tip: koniecznie idźcie nisko na nogach na wyprostowanych rękach i oddychajcie miarowo. Takie postępowanie znacznie ułatwia sprawę. Doprawdy, nie wiem, dlaczego inni jak jeden mąż pakują się w tę poziomą rysę, tym samym utrudniając sobie życie. Możecie mi wierzyć na słowo: nie ma sensu komplikować tego, co może być prostsze.

Po drodze jest mnóstwo miejsca na przeloty, poradzicie tam sobie, wykorzystując je. Bez obaw, przez większość czasu będziecie dobrze stali na nogach.

Pamiętam, że na pierwszy ogień poleciał friend średnich rozmiarów w poziomej rysie, a następnie 3 kości. Owe elementy tutaj dobrze wchodzą w skałę, więc ani chybi zabierzcie je ze sobą. Potem Waszym oczom powinien ukazać się hak (gdzieś w połowie trawersu), który znajduje się wysoko nad rysą.

Będąc nisko na nogach, nie byłem w stanie go sięgnąć. Sztuka ta udała mi się dopiero wtedy, gdy wyszedłem wyżej. A pomogło mi wsadzenie nogi z biodrem w rysę i dzięki temu mogłem zrobić tam przelot.

Tłoczno

Reasumując, trzeba powiedzieć, że to dość długi trawers, który dopiero przy końcu traci swoje „kły”. W szczególności, gdy dostrzeżecie stanowisko – chwilę później pojawi się możliwość wejścia w rysę, a potem wyjścia z niej na półkę.

Michał na końcówce

Stan został utworzony z łańcucha, a jego dopełnienie stanowi jeszcze jeden ze spitów oraz długawa lina łącząca te wszystkie punkty asekuracyjne. To uzmysławia, że w tym miejscu potrafi być ciasno. Krzyżuje się tam bowiem wiele dróg wspinaczkowych m.in. Prawi Wrześniacy. Ażeby nie być gołosłownym, to spójrzcie jakie fajne zdjęcie zrobiłem chłopakom:

Ponadto bywa tak, że ktoś może akurat zjeżdżać ze szczytu na ścianę – w celu przejścia jeszcze jednej drogi w tym samym dniu. Zatem osobom decydującym się na ten wariant należy się przestroga, aby uważali na innych wspinających się.

Przygód wspinaczkowych zalecam oczywiście jak najwięcej, ale nie mam na myśli takich, które skutkowałyby zderzeniem się lub inną formą wpadnięcia na siebie.

Nas dwóch natrafiło właśnie na taki moment (gdy ktoś zjeżdżał), zatem chwilę potem było nas już sześciu, bo doliczyć trzeba jeszcze chłopów z Prawych Wrześniaków,

Wyciąg IV – formalność

Dalszy etap (w kolejności wyciągów czwarty) to już łatwizna. Idzie się w skosie w prawo przed zacięcie, na którym znajduje się stanowisko z jednym tylko spitem.

Wyciąg V: Skoro teren niebanalny, to referat nieco kulturalny

Wiecie już o tym, że w trakcie piątego wyciągu musieliśmy wzmóc czujność i wysilać się bardziej na końcowych metrach (a łącznie droga ich liczy blisko 130). A w szczegółach wyglądało to tak, oto musieliśmy sprostać przeszkodom oszacowanym na IV+. Na szczęście w kluczowym miejscu znajduje się spit (lub hak, już nie pamiętam) – w każdy razie wsparcie, dzięki któremu można się czuć uratowanym.

Ponad nimi żadnych innych „wspinaczkowych artefaktów” już nie uświadczycie, toteż musicie korzystać z własnej asekuracji. Nam akurat „kości dobrze siadały” – niczym wciskane w ziemię ziarna np. fasoli, tyle że – wiadomo młotkiem też trzeba było stuknąć.

W mojej ocenie to ostatnie zacięcie jest znacznie trudniejsze niż to poświęcone pamięci Komarnickich. Byłem tym faktem pozytywnie zaskoczony tudzież zadowolony ze stylu, w jakim ten odcinek pokonaliśmy.

Zejście

Finalnie dotarliśmy na półkę pod szczytem. Odkryliśmy, że miejsca było w bród, a do zmontowania stanowiska zjazdowego anonimowym wspinaczom posłużyła taśma.

Tutaj odwiązaliśmy się, żeby wyjść na wierzchołek, skąd można zjechać do na czerwony Szlak Orlej Perci. Alternatywa to rozpoczęcie zjazdów na stronę południową do miejsca startu.

Wariant pierwszy kończy naszą przygodę, ale dalej jest ciekawy – wiedzie bowiem m.in. po drabince w dół do Koziej Przełęczy, z której na dół do schroniska doprowadzi Was regularny szlak.

Do zjazdu wystarczy jedna połówkowa żyła, druga jej część na nic Wam się nie przyda, więc może dalej sobie w plecaku grzecznie tkwić.

Historia zdobywania Zamarłej Turni

Ostatni, czyli piąty wyciąg znów nas zaskoczył, a niespodziankę da się sprowadzić do słów, które niegdyś ukuł mój Nizinny przyjaciel w formie takiego oto limeryku:

Los pleni jak ogrodnik z żywota chwile nudne

więc to, co wczoraj łatwe – dziś znów staje się trudne

Prawda, że ładne? 🙂

A jeśli, wyciągając w tym miejscu poetyckiego królika z blogowego kapelusza, kogoś zaskoczyłem, to już wyjaśniam dlaczego. Otóż omawiana droga wspinaczkowa jest jedną z kilku poprowadzonych na stromych zboczach Zamarłej Turni (2179 m n.p.m.)

Zwłaszcza południowa ściana Zamarłej Turni opadają ku Dolince Pustej zyskała sławę niemalże niemożliwej do pokonania. Rzeczona skalna fasada jest tak gładka, że jej pierwsze przejścia (letnie w 1910 roku oraz zimowe w 1934 roku) stanowią zdaniem wielu ważny moment w dziejach taternictwa.

Dokonała tego ekipa naprawdę wybitnych taterników, wśród których był m.in. gen. Marian Zaruski, którego dokonania znać powinniście – chociażby z tego wpisu: Kozi Wierch

Gładkość owych stoków została podkreślona również w samej ich nazwie. Zyskały bowiem miano „krzesanic”, a etymologia tego słowa nie pozostawia wątpliwości: jawiły się śmiałkom jak coś, co byłoby celowo przez Matkę Naturę „krzesane”.

Ściany te „mają na sumieniu” niemałą liczbę ofiar oraz jeszcze większe zastępy tych, którzy – w wyniku wypadku lub z obawy przed możliwymi przykrymi konsekwencjami odpadnięcia – musieli się wycofać po przejściu iluś pierwszych metrów.

Prawdziwie poetyckie odniesienie zawdzięczamy albowiem poecie Franciszkowi Henrykowi Nowickiemu, który w 1902 roku (czyli przed ponad 120 laty) wymyślił nazwę „Zamarła Turnia”.

Skali niebywałych przeszkód związanych ze wspinaczką na ten dwuwierzchołkowy szczyt dopełnia fakt, że tej problematyce na przestrzeni lat z bliska przyjrzeli się dokumentaliści filmowi. Pierwszej załodze tych twórców przewodził w 1933 roku Adam Krzeptowski, drugiej zaś Sergiusz Sprudin w 1962 roku.

Na tym zakończę kulturalną dygresję – w przekonaniu, że stosowne zasługi oddałem tym, którzy po tamtejszych ścieżkach „kręcili się” w przeszłości. Moim zdaniem, towarzysze gen. Zaruskiego, Józefa Lesieckiego lub Stanisława Zdyba – ci, którzy pionowe szlaki tam przecierali – absolutnie na wspomnienie zasługują, więc polecam zapoznanie się z historią zdobywania nie tylko tego z tatrzańskich szczytów.

Trawers nie taki straszny

W ramach podsumowania dopowiem, że ten trawers nie okazuje się tak straszny, jak co poniektórzy go przedstawiają. Emocje owszem są, ale w ryzach – że tak to ujmę.

Dodam, że dość szybko człek się uspokaja, gdy już pierwsze silniejsze bębnienie serca przejdzie w jego zwyczajowe bicie. Gdybym musiał porównać (pod kątem napotkanych trudności) tę drogę z innymi, już przebytymi, to rzekłbym, iż jest:

a) zdecydowanie trudniejsza od „Lewych Wrześniaków”

b) zarazem łatwiejsza od Drogi Motyki

Głosy gości / Wystaw ocenę
[Razem: 10 Średnia ocena: 5]