Na Małołączniaku już kiedyś byłem.

Niedawno odwiedziłem go ponownie zimą – w takim samym celu i trybie jak za pierwszym razem. I z tym samym partnerem – niezrównanym lotnikiem o jakże rzadkim imieniu 🙂

Na Małołączniak dotarliśmy bardzo wczesnym rankiem przebywszy niebieskim szlakiem turystycznym taką oto trasę: Dolina Małej Łąki – Wielka Polana – Żlebem ku Przełęczy pod Giewontem – Kopa Kondracka – miejsce docelowe. Całą masę pięknych zdjęć prezentuję Wam poniżej, aczkolwiek są one tylko dodatkiem do słodko-gorzkiej historii, którą chcę Wam opowiedzieć.

Wklęsła formacja pomiędzy Kopą a Małołączniakiem to miejsce naszej zawrotki, ze Słowackiej strony na Polską

Był upadek, więc kolej na wzlot

Jakieś pół roku temu (jejku jak ten czas szybko leci), mój druh Sylwiusz doznał urazu kręgosłupa podczas lotu. Niedługo po tym, jak wzbił się w powietrze, wzmógł się silny wiatr, a on stracił kontrolę i spadł prosto w zagajnik.

Niewielu z Was pewnie miało okazję oglądać na własne oczy, jak wyglądają (widziane z bliska) czubki drzew…a mój przyjaciel niestety miał z nimi bezpośrednią i bardzo niechcianą styczność. Na tyle poważną, że do szpitala zabrany został śmigłowcem Lotniczego Pogotowia Ratunkowego. Szczegółów medycznych Wam oszczędzę (zresztą tajemnica lekarska obowiązuje); powiem tylko, że rehabilitacja nieszczęśnika trwała długo. I tak w 100 proc. to nie jest zakończona, gdyż kręgi czasem dają o sobie znać, a poza tym wciąż „aktywna” jest kwestia powrócenia do formy sportowej, jaką Sylwiusz prezentował przed wypadkiem.

To ostatnie zagadnienie wiąże się również z mentalnym przepracowaniem powrotu do latania na glejcie. Ja mogę sobie jedynie wyobrazić to, jak się czuje osoba po takich przejściach, która chce znowu wzbić się w powietrze.

Przypomina to walkę ze swoimi słabością, z niemocą i strachem.

Czułem się autentycznie szczęśliwy, że tamtego dnia to właśnie ja mogłem być tym gościem obok niego. Takim „skrzydłowym” partnerującym bohaterskiemu lotnikowi, który ponownie odbija się od ziemi, doznawszy uprzednio gwałtownego działania siły grawitacji.

Gdy noc bardzo powoli zamienia się w dzień

Nasza długa droga (ponad 7 km w górskim terenie) obfitowała w liczne postoje. Wiele razy przystawaliśmy w świetle wschodzącego słońca – co oczywiście wydłużyło nam czas podejścia do ponad 5 godzin. Jednakże nie mogłem się powstrzymać, widząc chociażby ślicznie oświetloną wschodnią ścianę Giewontu, który to mienił się w promieniach naszej najbliższej gwiazdy.

Cudownym chwilom towarzyszyła przesympatyczna aura – jasnobłękitne niebo, ani jednej chmurki, a jedynym nieidealnym zjawiskiem pogodowym był poziomy ruch powietrza. I muszę przyznać, że to właśnie przybierający na sile wiatr niepokoił mnie najbardziej – im bliżej Kopy się znajdowaliśmy, tym silniej czułem jego obecność. W kontekście latania na paralotni i Sylwiuszowego porywu, co to go wtedy nagle uziemił, to nie był dobry znak.

Kiedy raczki to za mało

Dodatkowo, jakoś się tak złożyło, że nie zabraliśmy raków, ze względu na już dość spory ciężar. Dreptaliśmy więc, zaopatrzeni jedynie w raczki, co ewidentnie nie służyło naszej przyczepności. Zwłaszcza w trakcie podejścia żlebem na Giewont, które cechuje się stromiznami. A jak jeszcze na plecach dźwiga się ponadnormatywnych 15 kg samej tylko paralotni, to już zupełnie nie ma mowy o komfortowym wchodzeniu.

Mając już tyle wypraw górskich na karku, nauczyłem się utrzymywać równowagę i nie odczuwałęm dyskomfortu tak bardzo jak Sylwiusz. Oj, gdybyście mogli widzieć jego momentami bardzo nietęgą minę – zrozumielibyście, czemu uznaję ten brak raków za błąd.

Taki, z którego sam przed sobą nie jestem w stanie się wytłumaczyć. W szczególności, że jak wchodziliśmy na Ciemniak (gdzie podejście jest łagodniejsze), to wykorzystywaliśmy raki.

Pewien „nienawistnik względem Polaków”, czyli kanclerz Bismarck mawiał, że „ludzie mądrzy uczą się na cudzych błędach.” Inaczej niż nasza dwójka bądźcie mądrzy zatem i miejcie ze sobą raki zimową porą w Tatrach. Nasz duet ceprów musiał to odcierpieć – no cóż tak czasem bywa (zgodnie z powiedzeniem, że „kto nie ma w głowie, ten ma w nogach”).

Kiedy nogi wchodzą Ci do D

A propos kończyn dolnych – dotarłszy na Kopę Kondracką – miałem już nogi w dupie, będąc wyraźnie niedospanym. A przecież z tamtej lokacji (z 2005 m n.p.m.), to jeszcze trzeba zejść (na pułap 1913 m) i wykonać podejście pod Małołączniak (2100 m n.p.m.). Innej drogi tam nie ma, a ta, która jest liczy sobie „okrągłe” około 1111 metrów.

Opisane zdarzenia rozgrywały się w sobotni poranek o mocno wczesnej porze. Poprzedzał je „sen”, (a w zasadzie to należałoby rzec: „drzemka”) o długości 1 godziny i 30 minut. Bo tyle dokładnie spaliśmy tamtej nocy, będąc przez porę roku zmuszonymi do szybkiego opuszczenia łóżek. W turystycznym menu wystąpiły zatem takie elementy jak długi, pracowniczy piątek, potem pakowanie się i dojazd do Zakopanego – a w tzw. międzyczasie – kolacja.

Wiało, że hej! Bo tam zawsze wieje mocniej

W ramach ciekawostki odnotować należy, że niby-przełęcz pomiędzy Kopą Kondracką a Małołączniakiem słynie z silnych wiatrów. Nie inaczej było i tym razem. Zgaduję, że nie tylko sama atmosfera jest za to odpowiedzialna.

Pragnąc znaleźć wytłumaczenie dla tego zjawiska, postawiłbym raczej na ukształtowanie terenu: tamtejsze „żebra” i doliny (jako przerwy między nimi) uformowały coś na kształt lejka, przez który powietrze zwykło przelatywać ze znaczną siłą. Czując te podmuchy na własnej skórze, chciałem zawracać, wychodząc ze słusznego założenia, że nie jesteśmy przygotowani na przeczekanie trudnych warunków pogodowych.

Ostatecznie, ów przelot, który przedstawiam poniżej, to w dużej mierze zasługa Sylwiusza, bo ja nie wierzyłem we własne siły. Dziarski i rezolutny towarzysz (mimo że po wypadku miał podstawy, by bać się wysoko wzlatywać) zdołał przekonać mnie do wejścia na szczyt i startu zeń. Zatem finalnie obaj się przełamaliśmy, choć jemu należy się co najmniej 75 proc. stosownych wyrazów uznania.

I polecieli, bo taki zamiar mieli!

Na szczycie wiatry były znacznie spokojniejsze.

Przypięci do glejtów wystartowaliśmy w kierunku południowym (na słowacką stronę), a następnie skręciliśmy na wschód ku słońcu. Taki manewr był niezbędny, aby dokonać następnie zwrotu na stronę polską. Lecieliśmy potem aż do głównej ulicy (Strzelców Podhalańskich), kierując się ku granicom TPN.

Kopa Kondracka widoczna z lewej strony
Widok wzdłuż żlebu. Po prawej widoczna grań łącząca Kopę Kondracką i Giewont

Lekcja wyniesiona z Hike & Fly

W trakcie tych ostatnich kilkuset metrów dzielących nas od Małołaczniaka, Sylwiusz również nie prezentował się najlepiej (a czuł się jeszcze gorzej niż wyglądał). Obaj byliśmy wypruci z energii, i tylko bóstwom pogody zawdzięczamy, że ta „lekcja” nie skończyła dla nas potwornym zmęczeniem lub czymś zgoła gorszym.

Uprawiając Hike & Fly, należy liczyć się z tym, że warunki mogą nie pozwolić na zlot. Wówczas trzeba mieć zapas sił, żeby móc zejść na własnych nogach.

Gdy już było po wszystkim, a my zasłużenie odpoczywaliśmy, to mój kompan wyznał mi, że nie miał pojęcia, jakby stamtąd zeszedł, gdyby nie było nam dane rozwinąć skrzydeł. Oczyma wyobraźni widzę, jak się zastanawiamy, czy zostawiamy sprzęt na szczycie, czy też przyjdzie nam wezwać TOPR-owców. A przecież powinno się ich alarmować raczej tylko w ostateczności, bo i bez takich jak my „gagatków” mają oni pełno roboty:

Gdyby to było latem, to co innego: przykrylibyśmy się czymkolwiek, nakryli skrzydłem i to by w zupełności wystarczyło do zatrzymania w ciele ciepła. Bo samo ciepłe ubranie to stanowczo za mało.

Śnieżny dół

Więc trzeba skorzystać chociażby z patentu, o którym nam opowiedział pewien zaradny gość napotkany po drodze. Pochwalił się nam, że spędził poprzednią, smaganą wiatrem noc na szczycie Małołączniaka. Udało mu się tej sztuki dokonać dzięki dość głębokiej jamie w kształcie prostokąta, którą wokół siebie wykopał.

Widziałem ją na własne oczy – ba, nawet zdjęć kilka zrobiłem, a mój partner to się wręcz do niej „przymierzył”. Wlazł do środka, położył się na wznak i chwilę odpoczywał. No proszę, do listy szpeju zabieranego na takie wyprawy, prócz raków trzeba będzie dopisać także łopatę.

Kiedyś tylko zazdrościliśmy ptakom, dziś się z nimi ścigamy

Najwyższa pora, by porzucić te wszystkie „didaskalia” i skupić się na lataniu. Zdołaliśmy odbić się od ziemi, zanim jeszcze pojawili się tam inni turyści. Sylwiusz wystartował jako pierwszy i dane mi było usłyszeć jego okrzyki radości.

Widziałem jak daleko poleciał (aż niecenzuralny “piździec” sam ciśnie się na usta). odbił gdzieś za Giewontem, musiał przelatywać nad Sarnią Skałą wzdłuż doliny Białego… w każdym razie far, far away za zabudowaniami 😀

Potem wzbiłem się ja i choć mój lot trwał znacznie krócej, to dostarczył mi niekłamanej radochy. Wylądowałem tam, gdzie zwykle: na trawniku przed domem, który jeszcze nie tak dawno temu wynajmowałem. Bo jak zapewne pamiętacie, zdarzyło się Kowalskiemu mieszkać przez dwa lata w zimowej stolicy Polski

Finał całej wycieczki był taki jak zawsze, ilekroć wspinam się na nogach, by zlecieć na paralotni. Suszyliśmy glajty na balkonie i raczyliśmy się piwkiem jeszcze przed śniadaniem. 🙂

Istne: „Żyć, nie umierać!” w najlepszym wydaniu.

Głosy gości / Wystaw ocenę
[Razem: 9 Średnia ocena: 4.6]