Kowalski wspomina, jak pacholęciem był

Na paralotni ma się rozumieć, bo entuzjastycznego zawołania “Up, Up and Away!” nie jestem w stanie powtórzyć tak skutecznie jak to czynił pierwowzór. A był nim (wyjaśniam tym, którzy nie wiedzą) nie kto inny jak Superman we własnej osobie – bohater kreskówek, które oglądałem we wczesnym dzieciństwie. Wykrzykiwał on swe powiedzonko, ilekroć wznosił się w przestworza – tak, aby zgromadzona przed odbiornikami radiowymi publiczność wiedziała, że oto heros wkracza do akcji.

Notabene jest 1 czerwca, gdy piszę te słowa, więc tę dziecięcą dygresję, musicie mi wybaczyć. Zresztą w opinii co poniektórych wciąż jeszcze mam w sobie trochę z dzieciaka, z zamiłowaniem do przygód i wszelkich aktywności byle tylko nie musieć siedzieć w czterech ścianach dłużej niż to konieczne. Zwłaszcza gdy znów teraz mieszkam na terenie nizinnym w słynącym ze smogu grodzie Kraka. Żona i pociechy, ciepłe kapcie oraz siedzenie z gazetką przed kominkiem po pracy to – na ten moment – dość odległa mojemu upodobaniu perspektywa.

Jak się wzbić w powietrze?

Domyślam się, że niektórzy z Was sobie takie pytania zadają, kiedy mają okazję podziwiać wyczyny paralotniarzy, do grona których ja również od kilkunastu miesięcy się zaliczam. Ale ponieważ nie praktykuję tego na co dzień, to wciąż czuję się trochę jak żółtodziób, który czeka na optymalny wiatr.

Bo kiedy wieje zbyt mocno lub kiedy panuje bezwietrzna pogoda, to o wzbijaniu się w powietrze – w moim przypadku nie ma mowy. Złośliwcy wręcz nazywają paragliding (ang. nazwa tej dyscypliny) parawaitingiem, czyli po naszemu paraczekaniem. A przecież zawsze startuje się pod wiatr, bo gdy wieje od tyłu, to prędzej lotnika w glebę wbije niż mu podwinie “sukienkę” do góry 😀

Dla mnie zresztą są to okazjonalne wypady – takimi były chociażby te mające miejsce przed rokiem, kiedy to odwiedziłem Meduno oraz Lijak

Startowanie Alpejką

Skoro już padło to określenie, to winien Wam jestem kilka uwag. Zacznę od cytatu ze słownika, żebyście w ogóle wiedzieli o co chodzi: alpejka –„start na paralotni, podczas którego pilot stoi przodem do skrzydła i zarazem tyłem do kierunku lotu, ciągnie je za taśmy nośne tak, by uniosło się nad jego głowę, następnie odwraca się w kierunku lotu, biegnie w dół stoku, a paralotnia odrywa się od ziemi.”

Do jego wykonania potrzeba wiatru o określonej sile (2-3 m/s), który zapewni niemal samoistne „nadmuchanie” skrzydła. Warto w ten sposób rozpoczynać lot, kiedy nie ma lepszego miejsca na dłuższy rozbieg lub gdy przestrzeń startowa jest ciasna. Wzlatując w ten sposób paralotniarz widzi, co się dzieje ze skrzydłem i w razie wystąpienia komplikacji np. splątania linek może natychmiast zareagować. Tym samym alpejka (inaczej zwana startem odwróconym – ang. reverse launch/take off) zapewnia mu większą kontrolę nad skrzydłem.

Startowanie Klasykiem

Przeciwieństwem powyższego jest „klasyk” czyli start do przodu. Wygląda to tak, że pilot zasadniczo stoi tyłem do paralotni, a jego wzrok skierowany jest w dół zbocza. Gdy poczuje na twarzy odpowiednio silny podmuch wiatru, zaczyna dynamicznie biec w dół, aby pęd powietrza „napompował” jego skrzydło. Ponadto zanim jeszcze zaczniemy biec (i przed prawilnym postawieniem skrzydła), na chwilę zatrzymujemy czaszę nad głową celem dokonania szybkiego przeglądu, czy ze sprzętem jest wszystko w porządku. Ja jestem w tym względzie bardzo sumienny i zawsze to sprawdzam, a czasami nawet podwójnie.

Startowanie klasyczne poleca się, kiedy ukształtowanie terenu umożliwia wzięcie długiego rozbiegu, a sam ruch powietrza jest z gatunku tych “słabszych”. Uznaje się to wciąż jako podstawową technikę startu – ja korzystam z niej dość często. Opowiem Wam nieco dokładniej, jak wyglądały te moje starty w Lijaku i Meduno.

Kiedy wiatry nie sprzyjają

Słoweńska miejscówka powitała mnie kilkugodzinnym bezwietrznym popołudniem, które dopiero przed wieczorem stało się nieco bardziej łaskawsze dla takich osób jak ja. Czułem wtedy głód latania (specjalnie tam przecież pojechałem, a to nie jest kilka km od domu) i miałem nadzieję, że uda się tamtego dnia zaliczyć jakikolwiek – choćby nawet niezbyt okazały zlot.

Problematyczna była nie tylko konieczność przebierania nogami, ile tylko fabryka dała, ale przede wszystkim brak stojącego dęba skrzydła nad głową. Pamiętam, że zanim wystartowałem, to na 100 proc. upewniłem się, czy wszystkie linki oraz taśmy były podpięte do uprzęży prawidłowo. Tak naprawdę robię to rzetelnie przed każdym startem – najlepiej jak tylko potrafię, bo po prostu kocham życie. 🙂

Bowiem kiedy już się ruszy po zboczu i biegnie z całych sił, to zależnie od startowiska, może być nam ciężko się zatrzymać (lub rozbieg może się szybko kończyć). Innymi słowy, drugiej szansy może już nie być – jakkolwiek strasznie to brzmi. Ale z tym się trzeba pogodzić, aby to swoje skrzydło napędzić (czyli wtłoczyć powietrze do jego komór).

Stopień nachylenia startowiska również ma wtedy znaczenie. Z powodu braku wiatru, po wzlocie, najprawdopodobniej opadniesz jeszcze raz, żeby się odbić od ziemi. Bądź wówczas gotowy do przebierania nogami (tak jak na filmie nr 1)

Z Lijakiem związana jest również moja przygoda podczas lądowania, której – jako mądry Polak po szkodzie – nie chciałem powtarzać.

Kiedy startowanie na paralotni lepiej odpuścić?

Na startowisku w Meduno wiatry były zupełnie inne. Pierwszy raz znalazłem się w tak niecodziennej sytuacji: wiatr wiał znacznie mocniej (powyżej 5m/s) niż była o tym mowa w prognozach. Sięgnąłem wówczas po moją własną regułę dotyczącą zagrożenia, które może mnie spotkać, a która to zasada brzmi mniej więcej tak: „odpuść chłopie, gdy warunki wymagają od Ciebie bohaterstwa”.

Pamiętam że bardziej doświadczeni piloci znajdowali się wówczas w powietrzu i robili te swoje ewolucje, a ja czekałem ponad 4 godziny, aż wiatr zelżeje. Charakterystyczne dla startowiska w Meduno jest również jego ułożenie dolinowe – co oznacza, iż żebra są niczym dysza. W związku z tym na szczycie zawsze będzie wiało mocniej niż poza jego obrębem.

Zostało mi wtedy jakieś dwie godziny do zachodu słońca więc trochę mało czasu na poważne latanie, ale zdecydowałem, że lepszy wróbel w locie niż gołąbek na talerzu. 😉

Odważyłem się wystartować przy jednostajnym wietrze, wciąż jak na mnie dość silnym. Moi towarzysze ustawili się nieco poniżej miejsca startu na stoku, dzięki czemu mieli dużą szansę bycia pociągniętym w kierunku szczytu. Przy tym, jak na moje oko, mocnym wietrze taki efekt jest możliwy do uzyskania dzięki alpejce. W takich okolicznościach ma się pod górkę, więc można skrzydło szybko przygasić, gdyż siła z kierunku w którym nas ciągnie lotnia niwelowana będzie przez samo wzniesienie. Ponadto w rejonie zlokalizowanym poniżej szczytowych części zbocza, zazwyczaj wieje nieco słabiej.

Popychanie blogera. Dacie wiarę, że miało miejsce? 😉

Natomiast ja wystrzeliłem się w jeszcze w nieco inny sposób – wykorzystawszy fakt, że na tamtejszym wierzchołku uksztaltowanie terenu jest zupełnie płaskie a miejsca jest pod dostatkiem. Nawet na lądowanie, które było udziałem co poniektórych pragnących mieć bliżej na parking.

Praktyka ta nosi nazwę „top landing” i nazwa ta jest jak najbardziej zrozumiała. Mnie przyszło tam do głowy, aby podnieść skrzydło właśnie na tym płaskowyżu.

Dzięki temu, że byłem nieco cofnięty względem startowiska, to mogłem wykorzystać wiatr pozwalający na spokojne utrzymywanie się skrzydła nad głową. Postanowiłem oderwać się od ziemi alpejką, a gdy odwróciłem się w kierunku startu, to z każdym kolejnym krokiem coraz trudniej mi było przedzierać się do przodu. To prosta konsekwencja posiadania przeze mnie skrzydła klasy A, które generuje nieco większy opór niż paralotnie wyższej klasy i nie jest aż tak zwrotne jak te lepsze modele. Natomiast uchodzi za zdecydowanie bardziej bezpieczne.

Ten opór w połączeniu z faktami takimi jak: jednostajny wiatr, zbliżający się wówczas wieczór i obecność bardziej doświadczonych lotników skutkował bardzo zabawną sytuacją. Mianowicie jeden z instruktorów spytał mnie, czy chcę, aby mi pomógł – a ja zgodziłem się.

Przez kilka kluczowych chwil żwawo popychał mnie w stronę startu, bo sam nie byłem w stanie przemieścić się. Wprawdzie już ponad 30 lat temu opanowałem „chodzenie i bieganie” w stopniu ponadprzeciętnym, ale proszę się nie śmiać, tak się czasem zdarza, że człek chce, a nie może. Zresztą ja również kiedyś pomogłem dużej istocie, która wymagała wsparcia.

Notabene nie można uznać tego za start holowany, a takie również są w arsenale paralotniarzy. Potem zrobiłem kolejne dwa-trzy kroki i dość gwałtownie wiatr już uniósł mnie do góry na jakieś 10 metrów. Z tego pułapu dostrzegłem moich kolegów, którzy znajdowali się poniżej i próbowali bezskutecznie wystartować.

Jednym z nich był Piotrek, który zrobił mi wtedy bardzo fajne zdjęcie. Chłopak nie mógł uwierzyć, że wystartowałem wcześniej od niego i towarzyszących mu lotników, pomimo że nie wzbiłem się na tym pochyłym terenie startowiska. Nie zapomnę, jak w przypływie uśmiechu i życzliwości nazwał mnie francą 😀

Te okoliczności plus radość z faktu, że już znalazłem się w powietrzu wywołały szeroki banan na mojej twarzy. Czułem się jak szybujący ptak (wiatr umożliwiał utrzymywanie się na stałej wysokości w jednym miejscu) natomiast w przeciwieństwie do innych pilotów nie oddalałem się od tego punktu.

Nie mogąc się wówczas zrelaksować, nie odczuwałem aż tak wielkiej frajdy. Natomiast dzięki temu doświadczeniu wiem już, jak postępować następnym razem i mogę sobie w powietrzu pozwolić na nieco więcej zabawy, a nieco mniej ostrożności.

Finalne wylądowałem przed moimi kolegami – i z perspektywy czasu to trochę żałuję, gdyż mogłem przebywać w powietrzu jeszcze przez kolejne 30 minut.

Zachód Słońca na lądowisku w Meduno

Dziury w ziemi sprzyjają, lecz silny wiatr już nie

Ze startu holowanego nie miałem jak dotąd okazji korzystać, więc może kiedyś go opiszę, gdy się zdarzy. Na zakończenie dodam jeszcze, że teoria mówi, że dowolną z technik (klasyk, alpejka lub trudniejsza od nich „kobra”) najłatwiej jest wystartować przy wietrze wiejącym ze średnią prędkością pomiędzy 5-24 km/godz.) Inne wartości (spoza tego zakresu) albo start utrudniają, albo wręcz go uniemożliwiają. Przy silnym wietrze niekiedy może być ciężko wyjąć zestaw z pokrowca i rozłożyć paralotnię.

Doświadczony lotnik stara się również wykorzystać istniejącą na wzgórzu topografię, czyli np. niewielkie zagłębienie w ziemi, która przecież rzadko jest gładka. Wiejący wiatr nie będzie aż tak bardzo “pompował czaszy od dołu”, ponieważ jego zasadniczy strumień opływać będzie sprzęt od góry. Nic jednak nie zastąpi praktyki i wielu wylatanych godzin, czyli także wielu udanych startów i lądowań.

Głosy gości / Wystaw ocenę
[Razem: 7 Średnia ocena: 5]