W zalewie kontentu generowanego,
przez sztuczną AI więc sztucznego pływamy od tygodni,
bo sieć nas pochwyciła, za popełnienie zbrodni
zaspokojenia ciekawości, ujrzenia skrawków nagości
my: mądrale i głuptasy, czyściochy i brudasy,
bez mediów żyć nie umiemy, od czasu Naszej Klasy…
dość! dosyć! basta!
Skoro już wiecie, w jakim to bagnie żyjemy…to na wstępie zadam Wam dwa ważne pytania: Szukacie klasycznej i względnie lirycznej, a przy tym ślicznej w swej urodzie, do przejścia przy pięknej pogodzie drogi wspinaczkowej? 🙂
Tęsknicie za frazą składną, niebanalnie słowną, treściwą w pełni i jakże wymowną? 🙂
Jeżeli tak, to ten wpis jest dla Was!
Ile? 350… metrów wspinania
Na dwa wyciągi przed końcem dodatkowo zza chmur wychyliło słoneczko, więc także aura tego dnia wpisała się korzystnie do sztambucha naszych wspomnień.
Teren jest tu zróżnicowany (natrafimy m.in. na komin, rysę i gładką ścianę), a stanowiska – solidne osadzone i łatwe do znalezienia. Doprawdy grzechem byłoby nie skorzystać z takiej okazji do przebycia blisko 350 m w pionie, podzielonych na 13 wyciągów.
W przewodniku zaznaczona jest wielką gwiazdką, i taka rekomendacja zobowiązuje wspinaczy do obowiązkowego udania się na nią. Nawet jeśli początkowo, przyglądając się jej z dołu, można odnieść wrażenie, że to może być jakiś parch.
Mega długi, i również jeden z łatwiejszych tutejszych klasyków, kończący się na szczycie najwyższej góry spośród okolicznych. A stamtąd oczom naszym ukazały się…o Panie wielmożny i Panienko przenajświętsza!…magiczne widoki na skalisty brzeg morza i horyzont niezmierzony…
Moim zdaniem, jedna z piękniejszych dróg o średnim stopniu trudności.
Pamięci D. Brahma
Taką to drogę, estetycznie zachwyt mój silnie wywołującą, odnalazłem w Paklenicy, drugiego dnia kwietniowego pobytu A.D. 2024. Jej nazwa stanowi formę upamiętnienie niejakiego Dragujevica Brahma, który zginął podczas próby wytyczenia nowej, tędy właśnie biegnącej drogi na szczyt masywu Anica Kuk.
Dojście pod ścianę nie przysporzy większego kłopotu. Wiedzie ono w górę przez dolinę Klanci ścieżką prowadząca do czerwonej tablicy (umieszczonej tam w 2006 roku) wskazującej kierunek na Anicę Kuk.
Za dodatkową atrakcję uchodzi może pokonanie niewielkiej rzeczki, dzięki przeskakiwaniu z jednej skały na drugą. Po drugiej stronie cieku występują czerwone znaki na drzewach i kamieniach, potwierdzające, że jesteście na kursie. A potem już tylko wyraźny zakręt w lewo i metalowa tablica upamiętniająca tego pechowego łojanta.
Dotarłszy pod ścianę orientujemy się, że oto znaleźliśmy się u podnóża północno-zachodniej ściany Anica Kuk, przez większość dnia skrytej w cieniu. Świetny wybór na miesiące letnie, gdy wokół słońce praży, natomiast wiosną i późną jesienią może być tam nieco wietrznie i zimno.
Trzeba zatem ciepło się ubrać, wstać najlepiej skoro świt, aby nie mieć innych ekip przed sobą. Nasze trio, przedstawione Wam już na Diagonalce 6a+, dotarło tam jeszcze przed sezonem, toteż zaznaliśmy komfortowej samotności.
Pierwsze wyciągi
Już na pierwszym wyciągu mieliśmy do czynienia z bardzo fajnie odstrzeloną płytą. Uznaliśmy, że to dobry teren na debiut Krzysztofa w roli lidera.
Wydaje mi się, że po raz pierwszy prowadził tradowy wyciąg, plasując własną asekurację. Potem skierowaliśmy po skosie na lewo do wielkiej rynny, a następnie po trzecim wyciągu bieg drogi zmienia kierunek na prawo, aby w dalej przeistoczyć się w trawers.
Tutaj absolutnie nic się nie dzieje. Za to estetyka drogi, że palce lizać!
Moim skromnym zdaniem warto jeszcze wyróżnić stanowisko nr 4, które stanowi wspólny element Brahma oraz dość hardej drogi o nazwie Black magic woman. Tę ostatnią nitkę – przecinaliśmy dwa razy i za każdym razem musieliśmy zachować należytą staranność, aby przypadkiem nie zmienić obranej marszruty.
Tylko raz pomyliliśmy stanowisko właśnie od Blac magic woman. Umiejscowione jest dość wysoko pod spiętrzeniem skał.
Zdecydowanie lepiej jest kontynuować trawers w prawo do prawidłowego stanowiska, z tym że nie było jeszcze widoczne.
Jak się zoriętowaliśmy to opuściliśmy Adama niżej na przelocie, żeby umożliwić mu pójście tym trawersem. Kłopot natomiast sprawiło ściągniecie tego stanowiska, na którym przecież wisieliśmy.
Poza tą sytuacją opisywana droga nie generowała większych trudności technicznych czy orientacyjnych, więc zachodziliśmy w głowę, jak doszło do śmierci tego wspinacza, od nazwiska którego nitka wzięła swą nazwę. Ta zagadkowa kwestia skojarzyła mi się z przypadkami, o których pisałem całkiem niedawno w tym wpisie: śmiertelne błędy
Crem de la creme – Wyciąg 6.
Nie zgadniecie, gdzie w pewnym kluczowym momencie wisiały nasze plecaki…;-)
Kruksem jest dość wąski kominek, z którym zmierzyć się trzeba w trakcie pokonywania szóstego wyciągu (oszacowanego na 5c). Po pokonaniu komina idzie się już w miarę gładko do góry.
Wcześniej jednak niedostatki szerokości sprawiają, że wchodzenie z wypchanym po brzegi garbem uchodzi za mocno problematyczne. W istocie takie było, zmuszając mnie oraz Krzyśka do zaczepienia plecaków do uprzęży. Czyli mówiąc bez ogródek – każdy z nas miał przez kilka minut duży worek pod jajami. 😉
Zatem podwójnie cenną z punktu widzenia wspinaczy stała się zawartość strefy biodrowo-udowej i musieliśmy zachować szczególną ostrożność. Dla prowadzącego Adama, owe trudności wydawały się takie sobie, okay, nieszczególne; mnie natomiast jawiły się jako uciążliwe.
Prawdopodobnie za to wrażenie odpowiedzialny był mój plecak, który w ostatniej fazie uniemożliwił mi wejście na półkę. Jakże konieczny bagaż klinował się między ścianę a odpękniętą płytę.
Sięgniecie do pierwszej wpinki było w miarę proste. Klinując się w kominie, na ściance po prawej stronie znajduje się mały, wyślizgany stopień. To kluczowa dla dalszych ruchów wypustka skalna, szkoda jedynie, że podobnej kopii nie ma powyżej, aby mieć za co chwycić prawą dłonią.
Zmusza to nas do wychodzenia przy użyciu całej ręki (główną robotę robi tam łokieć służąc nam za coś w rodzaju skrzydełka) oraz lewej nogi. Potem jest już nieco łatwiej, dzięki kamieniowi zaklinowanemu nad drugą wpinką.
Jego obecność pozwala nam wdrapywać się wyżej, o ile znajdziemy sposób na wyjście na szeroko rozstawionych nogach, obrócenie się przodem do ścian komina i jednoczesne trzymanie tego kamienia. Tę ekwilibrystyczna zagwozdkę zostawiam Wam do rozwiązania w praktyce.
Druga połowa Brahma
Po przejściu cruxa kolejne wyciągi schodzą z trudności.
Łączę dwa wyciągi na pełną długość 60m liny i docieramy do wielkiej póły z drzewami. Dobre miejsce na kanapkę.
Ostatnie wyciągi
Godny kilku zdań był także przedostatni wyciąg. Rozpoczął się fajnym trawersem dochodzącym do odstrzelonego płata, który wykorzystaliśmy, idąc na odciągi. Dobrze siadały friendy, więc łoiliśmy aż miło 🙂
Miejsca akurat dla 3 osób. Krzysztof zmieścił się w małej wnęce a Adam wylegiwał się na półce jak żaba na liściu.
Drugą z napotkanych trudności, jakiej warto poświęcić akapit, był de facto cały ostatni wyciąg. Zdecydowanie dał popalić mojej psychice – to jedno z tych miejsc, które potrafi wzbudzić strach – i to taki konkretny, Dżem, o którym wspominał Kurtyka.
Wyszliśmy po płycie na tarcie do kolejnej wpinki, przy której rozciąga się niewielka pozioma ryska. Płyta sama w sobie jest połoga, więc należy się mocno do niej przykleić – ale jak to uczynić, gdy owa ryska absolutnie nie trzyma?
W dodatku poprzednia wpinka znajdowała się poniżej naszych stóp, zwiększając odległość po wielokroć bardziej niż na panelu. A jakby tego było mało, to tego kwietniowego dnia strasznie wiało. Musiałem wyczekać na chwilę ciszy i spiąć pośladki, żeby wdrapać się na wierzchołek.
Finalnie docieramy do wielkiej nyży i tutaj już można się rozwiązać.
Wracamy szlakiem. Szukamy kopczyków i czerwonych kropek.
W sumie to byłoby na tyle. Mam nadzieję, że taka licentia poetica przypadnie Wam do gustu. Mnie się ta droga BARDZO podobała. Howgh.
Dziękuję Krzysztofowi i Adamowi za tak wspaniałą przygodę!
Bądź na bieżąco