Debeli Kuk to kolejny „must-see” (a w zasadzie należałoby powiedzieć “must-climb” 😉 z grona masywów w obrębie Paklenicy. Ze względu na zaledwie tygodniowy urlop musieliśmy przeprowadzić ostrą selekcję dróg rekomendowanych przez innych łojantów.

Klasyk w cieniu masywu – tego nie można pominąć

Sobotnim rezultatem zastosowania owego „sita” była decyzja o wyborze drogi stanowiącej następny z lokalnych klasyków. Wyczytaliśmy o nim tyle, że jest „przystępny” (6a+), odpowiednio długi na całodniową wyrypę (prawie 280 metrów) i wprost idealny dla tych, którzy gustują w zacięciach. A nazywa się to cudo Slovenski PIPS (po naszemu: „Słoweńska minimalna zmiana”).

Slovenski PIPS – TOPO

Cala drogę praktycznie widać z parkingu i to jest bardzo wiadomość dla tych, u których socjalizacja nie wykształciła „detektywistycznej żyłki”. W końcu nie każdy duet wspinających się musi przypominać Sherlocka Holmesa i doktora Watsona – niektórym zresztą bliżej do Flipa i Flapa. A i tak prawie każdy tandem miłośników gór najwięcej ma z Bolka i Lolka. 😀

Formacje są ewidentne i nie ma opcji, żeby się zgubić. Nie tak jak poprzedniego dnia, gdyśmy nieomal zabłądzili, do czego się otwarcie przyznałem, bo chcę być Moi Drodzy z Wami przede wszystkim szczery.

Przebieg drogi

Wyciąg 1.

Widok ze stanowiska

W mojej opinii stanowił dość czujne wspinanie się po płycie. Swoją opinię wyraził również mój przemiły kompan, który zauważył, że „słabo obciążam nogi” i w tym połogu powinno mi to lepiej pójść. Uznałem, że taką docinkę od lepiej wyszkolonego technicznie kolegi należy wziąć pod rozwagę.

A tak „na serio” to od teraz baczniej będę się przyglądał moim nogom w trakcie wchodzenia na szczyty. Ten wyciąg skierował nas bezpośrednio pod wielkie zacięcie, które okazało się tym kluczowym, najtrudniejszym i zarazem takim, które odsłoniło mój prywatny „deficyt mocy”. Wysiłek w ten drugi wyciąg wkładany polegał na tym, aby przejść go w całości w formule rozpieraczka.

Wyciąg 2. Wielkie zacięcie, kluczowe i najtrudniejsze

Przyznaję się bez bicia, że nawet na drugiego było dla mnie za ciężko i musiałem się ściągnąć z ekspresa 🙁

Rozpieraczka w wykonaniu Adama
Stanowisko

Wyciąg 3.

Do nyży, w prawo i do kominka przy drzewie

Napotkane przeszkody skalne oszacowałem jako leżące w moim komforcie, wiec ten trzeci wyciąg poprowadziłem, odciążając tym samym Adama, który mógł na chwilę „zdjąć nogę z gazu”. Sunęliśmy w górę do nyży, która z oddali barwiła się w naszych oczach ciemnymi kolorami: czarnym z domieszką brązowego. Odchodził od niej potężny przewieszony płat, którego ominęliśmy z prawej strony. O samej zaś końcówce to mogę jedynie to powiedzieć, że jest dosyć czujna. Oraz że stopniowo zostawiana przez nas w tyle struktura przeradzała się w kominek.

Wyciąg 4. Duch Gór sprowadza nam Czechów za przewodników

A jakież to perypetie zesłał nam Duch Gór w kolejnym, czwartym już wyciągu? Znowu zostaliśmy potraktowani kluczowymi formacjami w wymiarze 6a+, z tą wszakże różnicą, że przyroda umożliwiała podzielenie tego odcinka na dwa krótsze.

Początkowo człowieka niemiłosiernie korci, aby skierować się po skosie w prawo ku dobrze wyglądającej polce ze stanowiskiem, które jednakże przynależy do innej drogi. Zatem trzeba się oprzeć tym pokusom, aby sobie nie zaszkodzić, albowiem tym, którzy pognaliby na tę półkę, będzie trudniej potem wrócić na oryginalną nitkę.

Natomiast zabrakło u nas wówczas refleksu, którzy skrzętnie wykorzystali nasi południowi sąsiedzi. Czeska ekipa niemal dosłownie wyrosła nam za plecami jak grzyby po deszczu i udała się w kierunku tej półki ze stanem.

Tym samym dali nam czas do pokonania kluczowych trudności.

Dzięki inicjatywie Adama, który gdzieś tak w połowie wyciągu zmontował stanowisko pośrednie. Ulokował je tuż nad zacięciem charakteryzującym się przewieszeniem. Uznaliśmy zgodnie, że puścimy ich przodem, a sami w tym czasie odpoczniemy. Naszym udziałem stała się więc przerwa na kanapki (które tym razem zabrałem, pomny doświadczeń z poprzedniego dnia 😉 oraz obserwowanie jak sobie radzą goście, którzy uprawiają coś, co w ich języku określane jest mianem „Horolezectví” (dosł. “Górołażenie” :D).

Chłopak z Czech poszedł dilfrem

Najpierw wkręcił się w komin jak tylko mógł, a następnie obydwoma rękami chwycił się wielkiego głazu, ustawił obie nogi po tej samej stronie ściany i oparł się plecami o blok.

Taka pozycja umożliwiła mu wywieranie nacisku na stopy – na tym właśnie polega praktykowany przez niego dilfer. Jedna za drugą przenosił stopy i ręce coraz wyżej, aż jego bark znalazł się na wysokości dużej rysy, w którą mógł włożyć prawą rękę. Od tego momentu już miał lekko, można rzec, że już „był w ogródku, już witał się z gąską”.

My też skorzystaliśmy z tej samej techniki, idąc potem po jego śladach. Natomiast jego partner, nie wiedzieć czemu skupił się na tym, żeby wchodzić wyłącznie sunąc po ściance rozciągającej się po lewej stronie. No i odpadł, więc życie pokazało, że nie miał racji.

A ponieważ my również szliśmy dilfrem, to jestem wręcz przekonany, że „tertium non datur” – albo jedziesz dilfrem albo prosisz jakiegoś siłacza, aby „robił za windę” i po prostu wciągnął Cię od góry, hehe.

Wolny od garba

Przy czym trzeba Wam wiedzieć, że ten kominek jest trochę przyciasny i nie zmieści się w nim normalnej postury chłop, jeśli będzie miał na plecach „garb”. Ponieważ mieliśmy dwa plecaki, to cała operacja wymagała nie tylko osobnego wejścia każdego z nas, ale również dodatkowego wciągnięcia plecaków. Adam najpierw zostawił swój bagaż na moim stanowisku, potem poszedł śladami chłopaka z Czech, a gdy dotarł do końca odcinka, to wciągnął oba nasze plecaki. Wolny od „garba” dołączyłem do niego.

Szósty odcinek w szóstkowych trudnościach i przy włoskim akompaniamencie

Za to mocno w kość dał nam szósty wyciąg, którego udręki (szacowane na 5c) w mojej ocenie stanowiły jeszcze cięższą kulę u nogi niż te ostatnie trudy 6a. Przeciwności skały wymagały od nas szalenie czujnego startu, a nie jest łatwo się skoncentrować, gdy w naszej najbliższej okolicy robi się tłoczno i słychać mowę makaroniarzy. Tak, tak – nie zmyślam – oto bowiem na okupowanym przez nas stanowisku (zbieraliśmy siły, odpoczywając) znalazły dwa włoskie zespoły, zbliżające się do nas jeden po drugim.

Wprawdzie nie znam włoskiego, ale musieli ze sobą mocno zżyci – najpewniej stanowili paczkę przyjaciół. Wygenerowało to u nas dodatkowe ciśnienie, któremu Adam postawił dać upust, nie czekając, aż owi italianos oddalą się od nas dostatecznie. Wartko ruszył w górę i pierwszy raz na tym wyjeździe zobaczyłem, jak odpadł od ściany. Niestety to jeszcze całkiem boleśnie starł sobie opuszek palca, jako że krawędzie skały w tamtym miejscu należały do tych ostrych. Delikatnie mówiąc, był naprawdę strasznie wkurzony i to się dało słyszeć.

Częściej zachowuj spokój, by wzmacniać swoją psychę

A przecież scenariusz tego wyciągu mógł dla Adama (i powinien był) potoczyć się zupełnie inaczej. A nie był to przecież dla niego jakiś arcytrudny odcinek, bo wcześniej dawał sobie radę z poważniejszym zestawem przeszkód. Sądzę, że Adam „dał się podpuścić” – uległ niepotrzebnej presji sytuacyjnej, a ja zrobiłem o wiele za mało, żeby do tego nie dopuścić.

Zaczekaliśmy więc, az Italianos przejdą, a my na spokojnie wznowimy wspinaczkę.

Tak czy owak, potem zrobiło się spokojniej w naszych głowach, czego akurat nie można powiedzieć o pogodzie. Z oddali dobiegały do nas odgłosy burzy, a niebo w średnim dystansie zaczęło okrywać się kołderką z chmur. Na szczęście, ani jedna kropla deszczu nie spadła, a my mogliśmy kontynuować ten przedostatni wyciąg. Istotne na nim było, aby zlokalizować właściwie miejsce (oznaczone na topo jako trawersik w lewo), na przewiniecie się na drugą stronę za ścianką. Należy tego dokonać tam, gdzie widać drzewa i krzaczory.

Wyciąg 7.

Za to ostatni wyciąg to już raczej formalność. Oceniam go jako łatwe 6a poprowadzone w otoczeniu krzaków. Po tej wyprawie czułem się totalnie zmordowany, lecz szczęśliwy na tyle, aby chcieć tam kiedyś wrócić i przewodzić komuś o umiejętnościach zbliżonych do moich. Sądzę, że oba zacięcia są niesamowite, a do ich przejścia potrzeba dużo siły fizycznej oraz psychicznej odporności.

Zjazdy

Na zdobywców Slovenskiego czeka strzałka kierująca do zjazdu, a potem za nich robotę robi grawitacja 😉

Ponieważ dysponowaliśmy liną połówkową, to pierwsze stanowisko pośrednie (ok 15 -20 mmin) ominęliśmy i zjechaliśmy tyle metrów, ile się tylko dało do kolejnego.. Dalej przepięliśmy się do drugiego zjazdu, który zniwelował nasz pułap do poziomu żlebu, z którego już na nogach schodzi się do szlaku wyprowadzającego w pobliże parkingu.

Posłowie

Na koniec powiem, że przejście tej drogi nie byłoby możliwe bez Adama, na którym spoczął w dużej mierze wysiłek jej poprowadzenia, Całkowicie zdaję sobie sprawę z tego i będę mu wdzięczny po wsze czasy. Wyznam, iż rozmyślałem o tym, aby zostawić tę drogę w spokoju i obrać jakiś inny cel. Wydaje mi się jednak, że już pora nauczyć się wspinać i wstawiać w harde drogi.

Głosy gości / Wystaw ocenę
[Razem: 4 Średnia ocena: 4.5]