Drugi dzień naszej sierpniowej wycieczki zaowocował jawnym pogorszeniem się formy fizycznej u Kacpra, którego organizm najwyraźniej aklimatyzował się wolniej niż u naszej dwójki, czyli mnie i Maćka. Za to cośmy się nachodzili i naoglądali, to tego nikt nam nie odbierze.
Krzyż, tęcza, kozica i wiele innych – oto, co można ujrzeć, opuściwszy strefę komfortu
Niedziela 16 sierpnia, dzień po Święcie Wojska Polskiego, którego obchody w tym roku miały zdecydowaliśmy bardziej kameralny charakter. W wielu miejscach kraju, słychać wówczas “…z ziemi włoskiej do Polski” – a u nas dzień wcześniej dobiegła końca podróż w odwrotnym kierunku. Wiadomo, jaki wirus doprowadził do odwołania corocznej defilady wojskowej, w ramach której maszeruje ulicami współczesny “kwiat rycerstwa polskiego”. Dla nas jednak nie był to dzień wolny od maszerowania.
Powędrowaliśmy do schroniska Mantova, a całe to wyjście miało iście aklimatyzacyjny charakter. Pomiędzy naszą bazą a Indren (pierwszy z planowanych przystanków) natrafiliśmy na starą, nieczynną stację kolejki, a kilkaset metrów dalej naszym oczom ukazał się urzekający swym pięknem staw o zapewne polodowcowej genezie.
Dłuższą przerwę zrobiliśmy dopiero w Indren i tam podbiegła do nas kozica. Zdaje się, że wyczuła posiadane przez nas ziemniaki i hummus, które przywiozłem z Polski. Ku uciesze własnego podniebienia, a nie żeby wabić niewinne (chociaż kto ją tam wie, gdzie się wcześniej szlajała, hehe) samice. Albo to był ten pokarm albo może nasz urok- podchodziła tylko do nas, a gdy się zbliżyła zbytnio, to obleciał mnie lekki strach. Wysyłane przez nią komunikaty nie były jasne, więc oddaliliśmy się czym prędzej ku schronisku. W końcu nie wiemy, jak by się to skończyło, gdy wpadła na pomysł, sprowadzić w to miejsce stado koleżanek 😀
Drogi dwie, a każda ma swoje “za i przeciw”
Do Mantovy prowadziły stamtąd dwie drogi. Pierwsza (ta jest bezpośrednia) z nich jest dłuższa i pewne niemające nazwy “wybrzuszenie” terenu (nazwijmy je roboczo “kapciem”) omija z lewej strony, łagodnie przy tym falując.
Z kolei druga (ta prowadzi bliżej schroniska Gnifetti) pozwala zaoszczędzić na czasie, choć zarazem wiąże się z większym wysiłkiem. Cechuje się stromiznami, biegnie żlebem (aż do górnych partii “kapcia”, gdzie ulega wypłaszczeniu) i trzeba się kierować prosto na krzyż, aby nie zboczyć z niej przypadkiem.
Ów krzyż jest charakterystyczny i dobrze widoczny z oddali, a gdy doń podejdziemy, to naszym oczom ukaże się taka inskrypcja:
“CAI Sezione Di Milano 25 Augusto 1904”
Będąc tam, nie wnikałem, skąd się wziął i jaki ma z Mediolanem związek. Ciekawość zawładnęła mną dopiero po powrocie do Polski i dość szybko ustaliłem, że zamontowali go tam owego 25 sierpnia 1904 roku członkowie Włoskiego Klubu Alpejskiego. Organizacja ta cieszy się dość bogatą historią.
Wracając do tamtych chwil i tamtych dróg. Obie zostały przetarte na całkiem sporym, lodowym płacie. Początkowo zakładaliśmy, że nie będziemy się nań zapuszczać, więc nie zabraliśmy ze sobą raków. Jednakże stopień nachylenia ścieżki pozwalał nam pokonać ją, co finalnie stało się naszym udziałem. Przydatne w tym były przydrożne poręcze, drogowskaz z czasami dojścia (taki jak zdjęciu) oraz własne kijki.
Schronienia i koleby
Po wejściu na “kapcia” zauważyliśmy, że okolica usiana jest gdzieniegdzie schronami zbudowanymi z dość ściśle przylegających do siebie kamieni. Jeden z nich odznaczał się nawet dachem. Bardzo krótko tam jednak gościliśmy, nie dało się znieść fetoru, a i widok śmieci jakoś tak nie zachęcał…
Nieco mniejsze kamienie porozrzucano także w pobliżu Mantovy w konkretnym celu: koncentryczne kręgi na płaskiej powierzchni służą bowiem jako platformy dla turystów z namiotami. Zdecydowaliśmy, że w jednym z nich rozbijemy obozowisko.
Schronisko Mantova i nepalskie skojarzenia
Sama Mantova powitała nas czystością i południową (zdaje się że iberyjską) urodą jednej z pracownicy. Niska (zwłaszcza biorąc pod uwagę mój słuszny wzrost) i miła dziewczyna z przyzwoitym angielskim opowiadała nam o pobliskich czterotysięcznikach zupełnie tak jakby to były przedmioty z jej osobistej torebki. Słuchając, sączyliśmy zamówione piwko i czuliśmy się nader dobrze.
Z konwersacji wynikło, że pracuje tam również obywatelka Nepalu, który to kraj słynie z ludzi mających niesamowite predyspozycje do życia na takich wysokościach. Kolejnego Nepalczyka napotkaliśmy także w schronisku Margherita. Pułap ponad 4500 metrów, a on funkcjonował bez śladów jakiegolwiek przemęczenia. I wyglądał przy tym nader “wyraźnie”, co nie zdarza się osobom z nizin czy nawet rodowitym mieszkańcom Podhala.
Z Nepalem skojarzyły mi się też kibelki, jakie zastaliśmy w rzeczonym schronisku. Były pozbawione sedesów, ale spłuczki działały jak trzeba, więc ogólne noty na tym czy innym tripadvisorze raczej na plus. Na niższym z pięter Mantovy (poza toaletami) widziałem też półki (a na nich laczki do chodzenia) oraz pojemniki na szpej. Z kranów leciała jedynie zimna woda i musiałem ją solidnie przegotować, zanim stała się składową wypijanego czaju. Nie smakował wybornie, ale cóż poradzić. Nie chodzi się w góry, by się delektować popołudniem w iście angielskim stylu.
Apropos przygotowywania herbaty…zamieszczam tu stosowny film instruktażowy, jak to zrobić, gdy wokół brak nie tylko kuchennych sprzętów, ale wręcz samej kuchnii i w ogóle jakiegokolwiek źródła bieżącej wody.
Powrót do obozowiska w Salati
Po opuszczeniu Mantovy wybraliśmy łagodniejszy szlak w dół, aklimatyzując się nieco dłużej. Wróciliśmy po kilku godzinach do naszego obozu pod kolejką Salati. Pogodowa zmienność – typowa dla takich pułapów – nie rozpieszczała. Cztery pory roku na godzinę. Zanim człek zdąży się posmarować kremem UV, potrafi spaść deszcz, który u samej ziemi okazuje się gradem (złapał nas takowy wówczas), a chwilę potem jednak śniegiem.
Aura stanowiła ten czynnik, który nam zepsuł start i zmusił chociażby do rozkładania namiotów w czasie opadów. Co nigdy nie jest komfortowe, zwłaszcza jeżeli nie jest się w pełni sił. Opadł z nich Kacper, który zapewne przemarzł i wykazywał gorszą tolerancję na warunki wysokościowe. Ledwo zdążył rozłożyć śpiwór, wypić coś ciepłego (przygotowaliśmy mu z Maćkiem liofa) i niemal natychmiast zasnął (a pora była raczej taka, że się tak wyrażę “przed wieczorynką”).
Wspominawszy we dwóch pozytywne momenty z tamtego dnia (m.in. tęczę, która zapowiadała poprawę pogody na kolejne dni) i przeglądając zrobione zdjęcia, skonsumowaliśmy liofilizowaną żywność i również udaliśmy się na spoczynek. W takich okolicznościach, aby szybciej wprawić w ruch organiczną maszynerię odpowiedzialną za utrzymanie 36,6 stopni Celsjusza, warto wypić i zjeść coś ciepłego, zanim się odda bardzo przyjemny i jakże zasłużony skok…do śpiwora 🙂
Nasz wyjazd w Alpy (pomiędzy pierwszą a drugą fala pandemii koronawirusa) na tych trzech dniach się nie skończył, a uchylając rąbka tajemnicy:
Nasze ambitne plany zdobycia podczas tej jednej wyprawy, musieliśmy wprawdzie nieco zmodyfikować, ale na tych 3 dniach nie poprzestaliśmy. Show must go on, prawda? 😉
Bądź na bieżąco