Górskie treningi, nabywanie kolejnych stopni wtajemniczenia i szukanie ciągłych wyzwań wpisuje się w kontekst rzeczonego powiedzenia. Górołazi (nawet ci doświadczeni, świetnie wyposażeni i przeważnie rozsądni) nierzadko ryzykują, bo powyżej pewnej wysokości to Matka Natura potrafi śmiałkom naprawdę nieźle dać w kość, a Dziadek Mróz dodatkowo przygrzmocić. Tak od siebie, po syberyjsku lub nawet arktycznie. A do tego jeszcze dochodzi element losowy: coś może wypaść ze skały, coś można zgubić lub zapomnieć coś zabrać (ja miałem odwagę pokajać się*), coś innego może się urwać…
Efekt jest, że blogujacy podróżnik ma potem materiał do takiego choćby wpisu:
Góry od zawsze są – bez serca, a mimo to zawsze – będę miał do nich serce
Góry nie czekają, aż się zjawimy. One po prostu trwają niewzruszone w swej surowości. Mogą zesłać na nas lawinę lub wichry, ale nie robią tego specjalnie. Nie mają intencji nas skrzywdzić czy przerazić – to my do nich z intencjami przychodzimy. Góry istnieją same dla siebie, a ich surowy charakter jest zarazem piękny.
Taki jest też mój świat
Wspinacz bliski upadku jako studium przypadku
Powyżej zarysowałem szeroki kontekst, teraz czas na namalowanie światłem konkretnej sytuacji. Początek 2022 roku, idę wraz z kumplem ku Buli pod Bandziochem, aby wspinaczkowym zamiarem objąć drogę o nazwie „W samo południe”. Westernowe miano zobowiązuje – a tam (na Dzikim Zachodzie) chwytów przecież nie brakowało. Przed dotarciem do punktu startowego mijamy dyrtoolowy sektor i przyglądamy się, jak pewien zuch robi bardzo trudną drogę zwaną Ganja.
Co prawda, nie był totalnym hardkorem (posuwał się w wiadomym kierunku, używając spitów, czyli stałych punktów osadzonych w skale), ale i tak duży szacun należał mu się za ten animusz. Uznaję, że warto podejść pod skałę i zobaczyć to z bliska. Tak też zrobiłem, szybko oceniłem stopień trudności i nawet nie śmiałem przymierzać się. Zresztą moje i mojego kompana wyzwanie bynajmniej do łatwych również nie należało. Musieliśmy zachować dużą czujność, opuściwszy tamtego dnia naszą strefę komfortu.
Traf chciał, że znalazłem się w odpowiednim miejscu i czasie, aby być świadkiem tego, jak chłop odpada, trzymając się wyłącznie na jednej dziabie. Na szczęście lina zrobiła swoje, a jemu nic się nie stało. Choć pewnie się nieco strachu najadł i przypływ adrenaliny poczuł. Postanowiłem nazwać go Drajtulowym Ninją, a skojarzenie z Ganją jest w tym przypadku ewidentne.
Równie oczywistą okazała się refleksja, iż rzeczy, które najbardziej kochamy robić, najprawdopodobniej kiedyś zabiją nas na miejscu albo pośrednio przyczynią się do naszego zgonu. Z tym stwierdzeniem chyba właśnie przychodzi mi się pogodzić. Ale nie ma we mnie lęku, ani poczucia, że mój kres jest blisko, a przeznaczenie czyha za rogiem. Jeśli szczęśliwie zdarzy się Wam dożyć późnej starości, to macie wielką szansę spokojnie odejść we śnie (a przecież któż z nas nie lubi spać? 😉
Taternictwo na tym się właśnie zasadza: na dobrowolnym i rozważnym stawianiu się w położeniu godnym zarówno pozazdroszczenia, jak i pożałowania. U mnie wraz z upływem miesięcy owa ambiwalencja sunie powoli ku temu drugiemu biegunowi. Lecz wciąż mam dość pary w płucach, siły w mięśniach i radości w sercu, aby wyrazić trudną do opisania satysfakcję, gdy sięgam topu lub kładę się spać po dniu pełnym wrażeń.
Bądź na bieżąco