Tak po prawdzie to dla mnie i mojego kompana Kuby, była to niestandardowa wycieczka z gatunku tych określanych mianem “mini-wypraw”. Tego dnia już około 15.00 opuściłem domowe stanowisko pracy w Kościelisku. Bez zbędnej zwłoki (poza powrotem po kask Kuby) ruszyliśmy na parking przy rondzie Jana Pawła II, skąd wzięliśmy taksówkę (kosztowało to nas po 10 zł na łebka) do Kuźnic. O tej godz. było już za późno, żeby czekać na busa (5 zł od łebka).
Naszym motywem przewodnim był wyścig z czasem, gdyż chwilę po 18.00 miał zapaść zmrok, a nam chodziło o to, aby zjechać na skiturach w promieniach zachodzącego słońca.
(a tak było na innym wypadzie)
Na skiturach przez Goryczkową Dolinę
Drogi tej trzymać się będziemy cały czas – również minąwszy rozwidlenie, na którym zielone oznaczenia sugerują turystom, aby skręcili w stronę Myślenickich Turni. Naszym oczom milszy stanie się wówczas kolor pomarańczowy, gdyż farbą o takim kolorze pomalowano ważne dla tej wędrówki tabliczki.
Plus minus 35 minut powinno nam zająć dojście do bufetu /schronu obok dolnej stacji słynnego wyciągu krzesełkowego w Goryczkowej. Z racji względnie stromej końcówki tego etapu trzeba będzie iść zakosami pomiędzy roślinnością. A jeżeli dodatkowo podłoże przyprawiać nas będzie o niepokój (tak działa śliska powierzchnia), to zalecane jest zamontowanie harszli tj. specjalnych raków do nart. Natomiast nie było takiej potrzeby:
EDIT 2024: Na Kasprowy podchodziłem już setkę razy i nigdy nie musiałem używać harszli
Schron był zamknięty ale można było usiąść na ławeczce przed. Po krótkiej przerwie zjeżdżamy w dół te kilkadziesiąt metrów, do nartostrady (bo nie chcemy podchodzić wprost do góry skąd przebiega linia zjazdu z Kasprowego pod wyciąg). Jeżeli dopiero się uczysz jazdy na nartach można zjechać na fokach, gdyż te odcinek jest dość stromy, wąski i kręty.
Skiturowo na Kasprowy Wierch
Gdy już znajdziemy się na dole, to powinnyśmy wypatrywać kolejnego naszego punktu orientacyjnego. Jest nim tym razem drewniany szałas pod lasem, za którym rozstawiono dość gęsto kolejne pomarańczowe tabliczki.
Aby dotrzeć do tego szałasu należy przeciąć trasę narciarską. Coraz bardziej strome podejście wymusza na skiturowcach, aby poruszali się zakosami albo wyżej “zahaczyli” piętki wiązań. Prawilny tor poruszania się w tamtym rejonie biegnie jedynie wzdłuż linii lasu aż do wypłaszczenia znanego pod nazwą: Patelnia.
Zaraz za tą polaną umieszczono pomarańczowe znaki informujące o kierunku przemieszczania się i niespełna dwukilometrowej odległości od Kasprowego Wierchu. Należy podążać wpierw lewym a potem prawym skrajem ścieżki wytyczonej przez pomarańczowe fladry, przez cały czas uważając na przemykających środkiem tamtego korytarza narciarzy.
Zanim dotrzemy do miejsca, z którego będzie można zaatakować szczyt, po drodze miniemy jeszcze Kocioł Goryczkowy. Geologicznie patrząc, ów kocioł to po prostu cyrk lodowcowy (zainteresowanych szczegółami odsyłam do innych źródeł). Najwięcej o jego statusie w oczach ekspertów mówi określenie, że jest to “jedyny w Polsce teren narciarski o alpejskim charakterze”.
Na długości niespełna 2 km średnie nachylenie terenu wynosi 37 proc., a różnica w wysokości położenia górnej i dolnej stacji odpowiada wynikowi odejmowania dwóch liczb, po których to zwykle dodaje się wyrażenie “m n.p.m.”. Te liczby to 1958 i 1355, co daje zjeżdżającym spadek wysokości o ponad 600 metrów. Nieźle prawda? 😉
Dzwon na Kasprowym Wierchu
Na najwyższych fragmentach Kasprowego umieszczono zarówno skomplikowaną aparaturę badawczą (wspomniana wcześniej stacja meteo, dość sławna) oraz mierzący trzy metry jeszcze słynniejszy dzwon.
Ciekawostkę może stanowić fakt, że ów monument stanowi wyznacznik solidnej zimy. O takowej można mówić, gdy śnieg pokryje jego większą część. A wyjątkowo śnieżna zima może doprowadzić do sytuacji, w której to turyści stojąc obok dzwonu, de facto będą go mieli pod sobą.
Spóźnieni nie dotkną dzwonu – za to mogą co najwyżej “pocałować klamkę”
Nie wszyscy skiturowcy dostąpią zaszczytu wdrapania się na ten wierzchołek i zjechania w świetle dnia. Wcześniej wspomniałem, że dla mnie i dla idącego ze mną Kuby, był to wyścig z czasem. Startując po godzinie 15 (z Kościeliska). niejako automatycznie zaliczyliśmy się do grona “spóźnialskich”, którzy wyruszają w ostatniej chwili, łudząc się, że zdążą dość na szczyt i zjechać, zanim ziemię okryją ciemności.
W przewodnikach turystycznych można spotkać się z opinią, że taka wycieczka obejmuje “jedną z najdłuższych” po polskiej stronie Tatr. Zaleca się więc, aby skiturowcy cechowali się przynajmniej średnim poziomem opanowania technik jazdy na nartach.
Ile czasu zajmują skitury na Kasprowy Wierch?
Standardowy czas wchodzenia (oczywiście z nartami przypiętymi do nóg) to ponoć około 3 godzin. Nam to zajęło dokładnie 121 minut, a biorąc pod uwagę porę zachodzącego słońca, okazuje się, że do pełni szczęścia zabrakło nam około kwadransa.
Nie dane nam było ów dzwon zobaczyć z bliska, a samo obserwatorium widzieliśmy z daleka w formie zarysowanego na horyzoncie budynku. Ponoć naprawdę sprawni skiturowcy wchodzą poniżej 2 godzin, a ci najlepsi osiągają tempo wyrażone wzorem: 1 godzina + tyle minut, ile lat liczą = czyli np. 93 minut w przypadku 33-latka.
Ponieważ czas i przestrzeń mają w górach kolosalne znaczenie, to w tym miejscu zachęcam do sięgnięcia po wiedzę odrobinę bardziej naukową. Ująłem ją w tym artykule, który sam w sobie dla mnie stanowił wyzwanie:
Nasze szusowanie odbyło się więc w atmosferze porażki, która nie specjalnie jednak nas zdeprymowała. Podczas zjazdu (jak również wcześniej na etapie podejścia) zachwycaliśmy się cudownymi widokami, mimo że panował już półmrok.
Obok faktu, że mieszkając w Zakopanym możliwy jest 3-godzinny wypad narciarski (zaraz po pracy w dniu roboczym), to był drugi tego dnia duży plus. Niestety obydwa pozytywy zrównoważone zostały przez dwa negatywy. Pierwszym z nich było owo 15-minutowe spóźnienie, a drugim moja “skucha” w trakcie zjazdu.
Polegała ona na tym, że przewróciłem się, zjeżdżając jako drugi za Kubą. On bez gogli (dzięki czemu widział nieco lepiej w zapadających ciemnościach) jechał przede mną. Dzięki temu zdołał złapać moją nartę, która wypięła się spod mej nogi i przez krótką chwilę podróżowała bez właściciela.
W przyszłości mam zamiar nie tylko nie popelniać takich blędów, ale też pokusić się o wchodzenie na szczyty z nartami skiturowymi przyczepionymi do plecaka. A jeśli o samych skiturach chcecie dowiedzieć się więcej, to klikajcie w ten link:
Bądź na bieżąco