Nepal to nie tylko Tybet, buddyzm, historyczno-polityczne zawirowania spowodowane sąsiedztwem wielkich Chin i himalajska turystyka. Z punktu widzenia Europejczyka to także egzotyczna przyroda parku narodowego Chitwan i obfitująca w ciekawe koloryty kultura. Nasz pobyt w tamtych stronach miał miejsce w połowie stycznia 2017 roku, ale do dziś pamiętam sporo z tamtej podróży.
W lokalnym biurze turystycznym ja i Piotrek wykupiliśmy trzydniową wycieczkę, dzięki której doświadczyliśmy bliskich spotkań drugiego stopnia z dużymi, dzikimi zwierzętami w ich – co ważne – naturalnym środowisku. Zainwestowane w ten sposób 110 dolarów amerykańskich zwróciło się w postaci niesamowitych wrażeń, niecodziennych zdjęć i nieulotnych wspomnień.
Miejscem akcji był Chitwan (z ang.) lub jak kto woli Ćitwan (polska pisownia) – nepalski dystrykt, jeden z 75, na jakie podzielony jest Nepal. Pierwszego dnia zwiedzaliśmy miasteczko, a wieczorem słuchaliśmy muzyki towarzyszącej pokazom tradycyjnego PAWIEGO tańca. Gość przebrany za ptaka (prawdziwe pawie są mniejsze, ale za to poruszają się z nieco większą gracją) dostarczył nam sporo śmiechu
W pamięci utkwiła mi zwłaszcza piosenka “piri piri“, mimo że do dziś nie wiem, o czym traktowała. W tym miejscu mam radę dla niezbyt wprawionych podróżników znad Wisły, Odry i Bugu: jeśli już oddalisz się o setki czy tysiące kilometrów od ojczyźnianego podwórka i schabowego z kapustą, to nie trać zbyt dużo czasu na przesiadywanie w hotelowych pieleszach. Ominie Cię bowiem coś, o czym będziesz mógł opowiadać wnukom lub…internautom, hehe.
Park narodowy Chitwan
Kolejne dwa dni upłynęły nam pod znakiem obcowania z przyrodą. Utworzony w 1973 roku, a 11 lat później wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO Park Narodowy Chitwan stanowi naturalne siedlisko wielu gatunków fauny i flory. Jest to pierwszy taki kompleks, jaki powstał w Nepalu, a jego pagórkowato-podmokły obszar (rozciągający się między dwoma dolinami rzecznymi) przekracza 900 km kwadratowych.
Bagniste i obfitujące w wodę tereny stanowią ekologiczną niszę m.in. dla lampartów, krokodyli błotnych, leniwców, lisów, hien, sępów, a także mniej znanych gatunków jak np. gawial gangesowy, hubarka bengalska, sambar jednobarwny, gaur, suzu gangesowym bądź też aksis czytal.
Nie przeszło mi przez myśl, że zoolodzy mogli wpaść na pomysł nadania pewnym gatunkom takich nazw jak: dzioborożec wielki, wężojad czubaty czy rybożer białosterny. Jednak niemalże oniemiałem, słysząc nazwę “wargacz leniwy” – jak można tak nazwać dającego się ponoć łatwo oswoić niedźwiedza, podczas gdy tak wiele dzieciom daje się pluszowe misie lub puszcza bajki (m.in. o Misiu Uszatku lub Misiu Yogim)?
Jeśli moja dusza obudzi się kiedyś w ciele takiego zwierzęcia, to obrażę się na ludzi za takie oszczercze miano! 😀
Zamiast jeździć na słoniu lepiej go umyć
Nie mogłem sobie odmówić zobaczenia z bardzo bliska (a nawet przytulenia) przedstawiciela słonia indyjskiego. Wprawdzie w wykupionym pakiecie była przejażdżka na grzbiecie tego olbrzyma, ale spasowałem, gdy miało przyjść co do czego. Nie jest to w moim stylu, przynajmniej dopóki mogę poruszać się na własnych nogach.
Z podobnych względów nie zwykłem ułatwiać sobie życia np. poprzez przejazd bryczką nad Morskie Oko lub korzystanie z windy, gdy liczba pięter pozostaje jednocyfrowa. Choć, przyznaję czasem i na 4-5. piętro zdarzało mi się wjeżdżać dźwigiem osobowym, ale było to “dawno temu i nieprawda” 😀
Wracając jednak do słonia…postanowiłem jednego umyć, bo:
A) wydał mi się brudny
B) w ten sposób sprawiłem mu przyjemność
C) uznałem to za ciekawe i pożyteczne wyzwanie.
W rezerwacie Chitwan znajduje się okazałych rozmiarów centrum opiekuńcze dla słoni, które otaczane są troską także ze względów transportowych. Strażnikom parkowym służą jako dżipy podczas patrolowania rozległego terenu.
A pilnować zasobów przyrodniczych trzeba, bo wciąż znajdują się tacy, którym przychodzi do głowy, aby nielegalnie zabijać i wydobywać z lasu inne zwierzęta. Obecnie kłusownictwo w Nepalu nie stanowi już tak wielkiej plagi jak przed laty, ale tradycja polowań i odławiania zwierzyny jest wciąż żywa. Nie należy się temu dziwić, skoro od początku XX wieku cały ten region był jednym z ulubionych miejsc polowań dla nepalskich notabli.
Uciekając przed nosorożcem na drzwo
W drugim dniu odbyliśmy piesze safari, podczas którego w zasięgu naszego wzroku znalazły się nosorożce, małpy oraz krokodyle wylegujące się na brzegu rzeki.
Mimo swego masywnego wyglądu (sprawiającego wrażenie ociężałości) nosorożec czarny potrafi biegać szybciej od ludzi. Widziano osobniki szarżujące z prędkością sięgającą 45-50 km na godzinę. Ten duży zwierz jest krótkowidzem (na odległość do 30 m jest w stanie dostrzec obiekty ruchome, w szczególności te większe), ale za to ma dobry węch i wyczuwa potencjalne zagrożenia.
Jego indyjski krewniak jest nawet nieco większy (dorosłe osobniki średnio mierzą do 4 m, w kłębie – 1,80 m i osiągają wagę ponad 2 ton), za to na pysku ma tylko 1 róg o długości maksymalnie 55 cm.
Mimo że nie są aż tak agresywne jak ich afrykańscy pobratymcy, to bezsprzecznie nie powinniśmy dopuszczać do spotkania twarzą w twarzą nawet z oswojonymi przedstawicielami obu tych gatunków, nie mówiąc już o tych dziko żyjących. Odskok w bok lub ucieczka na drzewo to najlepsze sposoby na uniknięcie śmierci lub poważnego uszczerbku na zdrowiu.
Na nosorożce od stuleci polowano, chcąc wejść w posiadanie ich rogów. Mimo niesamowitego przyrostu wiedzy lekarskiej (a trzeba wiedzieć, że naukowcy niepodważalnie dowiedli, że ich rogi składają się niemal wyłącznie z keratyny, czyli budulca włosów czy paznokci), w Azji ludzie wciąż dość powszechnie wierzą w zbawienne działanie zdrowotne sproszkowanych “nosów” tych olbrzymów.
Tak pozyskany proszek uznaje się też za świetny afrodyzjak. Dodatkowo dawniej harmonogram nepalskich obrzędów religijnych zakładał składanie ofiary z mięsa i krwi tych zwierząt, dziś już znajdujących się pod ścisłą ochroną.
Ostatniego dnia, byliśmy wożeni dżipem po dżungli. Nie spodziewałem się, że tak głęboko wjedziemy w tropikalny las, lecz nasi przewodnicy co i rusz zapewniali nas, że nie ma się czego bać, bo znają te strony jak własną kieszeń.
W drodze powrotnej ujrzałem bardzo rzadki okaz dużego kota – najprawdopodobniej lamparta, choć równie dobrze mógł to być jaguar. Niestety nie zdążyłem go uwiecznić na zdjęciu, ta chwila trwała ułąmek sekundy.
Następnie pojechaliśmy do Lumbini, a co tam przeżyłem, opisuję tutaj:
Bądź na bieżąco