czyli błyskawiczna inwazja na przełęczy 😉
Niżej opisane wydarzenia miały miejsce na przełęczy Thorong La Pass (5435 m n.p.m.) w drugiej połowie stycznia 2018r.
Był to koniec wieńczący dzieło pt. przejście szlaku dookoła Annapurny. Końcowy akt, który przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Ten post dedykuję kobiecie, która wykazała się niesamowitą odwagą i hartem ducha. Zimą obejść Annapurnę, to jak…urodzić od razu trojaczki.
Karolina, dokonawszy tego wyczynu, sprawiła, że byłem z niej niezwykle dumny.
Trekking poza sezonem okazał się odważnym posunięciem. Co prawda mieliśmy piękną pogodę, ale ona miała się zmienić już “jutro”. Zupełnie jakby Himalaje odwlekały prawdziwe nadejście zimy, aż przejdziemy przez przełęcz. Niedogodności na szlaku bardziej wynikały z tego, że większość mijanych schrosnik była już opuszczonych przez localsów. Oczywiście miało to również swój urok. Mówi się, że szlak dookoła Annapurny jest jednym z bardziej zatłoczonych górskich szlaków, a my czuliśmy, że drogę mamy tylko dla siebie. Turystów mogliśmy policzyc na palcach jednej reki.
Droga do przełęczy Thorong La
Wstaliśmy o 5:30, a za oknami schroniska w Thorong Phedi (ostatni bastion przed przełęczą) -13°C – temperatura, która skłoniła Karolę do komentarza: “zamarzają mi gałki oczne” 😀 A ja po nieprzespanej nocy (zamartwiałem się o jej siły, wizualizowałem podróż itp.) byłem pewien, że mój organizm nie chce takiego wysiłku. Głos w mej głowie brzmiał: “Pier****, nie idę!!” Trzeba było go czymś zagłuszyć. A jak nie masz pod ręką innego “szumidła”, to w ostateczności można sięgnąć po babskie narzekania. 😉
Gdy wychodziliśmy ze schroniska, to panowały wciąż ciemności, a ja nie miałem “czołówki”. Znowu fajnie mnie podsumowcaała: “Jak taki góral jak Ty może nie mieć ze sobą latarki?”. Otóż, celowo jej nie zabrałem, bo Karola dysponowała lepszą lampą od mojej. Założyłem ją sobie na czoło i robiłem za górnika pracującego na przodku. Jej humorek wynikał raczej z faktu, że została wyrwana z uroczego zapewne snu 🙂
Byliśmy zaaklimatyzowani tylko do 4600m. Taką wysokość zdobyliśmy dzięki trekkingowi do Ice Lake, dokąd uwaga – prowadził nas pies przewodnik :-), więc obmyśliłem bardzo prosty plan, przypominający osławiony w 1939 r. blitzkrieg. Miało być szybkie wejście, dosłownie jedna fota na szczycie i możliwie jak najszybsze kontrolowane spadanie (czyt. spiep*****) w dół. Niestety, jak to bywa w życiu, mój zamysł posypał się już na starcie. Pod względem tempa przypominaliśmy zmęczone, leniwe żółwie.
Szliśmy tak wolno, że po krótkim czasie nawet woda umieszczona w plecaku zdążyła zamienić się w lód. Na szczęście byłem otulony kurtką z wełny Yaka i butelkę włożyłem do sporej kieszeni. Generowałem tyle ciepła, że niedługo potem ciecz była zdatna, by zaspokoić nasze pragnienie.
Gdy minęliśmy pusty High Camp, teren wyraźnie “przybrał na wadze” 😉 Pojawiały się fałdy, a prawie każdy następny pagórek był wyższy. Zupełnie jak w skateparku, tyle że z racji rozrzedzonego powietrza zaliczanie kolejnych hopek stanowiło dla nas nie lada wyzwanie. Przy każdym wzniesieniu wybiegałem do przodu, z nadzieją że ten właśnie osiągnięty to już ostatni…ale “matka głupich” ewidentnie sobie robiła ze mnie żarty.
Nasze męczarnie zdawały się nie mieć końca, co Karola dobitnie spuentowała w jakimś momencie: “Ta przełęcz to jakiś k**** mit” – mocno to mnie rozśmieszyło, bo kto jak kto, ale ona w normalnych sytuacjach nie zwykła rzucać mięsem. A tu taka niespodzianka 😉 Za każdym razem odpowiadałem: “już prawie jesteśmy”, lecz to nie poprawiało jej nastroju. Próbowałem też ulżyć jej, zdejmując z ramion towarzyszki ciężki plecak, ale wówczas dostawałem po łapach. Uparta z niej była bestia, wolała wyglądać jak wielbłądzica strzegąca skarbów w garbie na swych plecach. Byłem pełny podziwu
W końcu, po kilku godzinach dotarliśmy do celu. Z mojej piersi wyrwało się wówczas gromkie “Hurraaa, udało się!”. I zanim zdołałem ten okrzyk powtórzyć, to ujrzałem Karolinę siedzącą przy flagach, jakby zaraz miało jej – jak to mawiają “odciąć prąd”.
Uznałem, że to był dobry moment na wręczenie drobnego prezentu – kamienia w kształcie kropli wody. Niczym medalu za dzielność 🙂 Dzielność tym większą, że dziewczyna ma lęk wysokości. Ahh, gdyby tylko było mnie stać na Aleksandryty
Schodzimy do Muktinath. Winter is coming
Czuję ulgę, że jesteśmy po drugiej stronie przełęczy. Strażnicy w punktach kontrolnych uprzedzali nas o nadchodzącym załamaniu pogody. Prawdziwa zima miała właśnie nadejść.
W Muktinath wiatr unosił już kłęby kurzu. Szybko znaleźliśmy schronienie, zjedliśmy ciepły posiłek i położyliśmy się spać. Kiedy otworzyliśmy oczy krajobraz zmienił się nie do poznania. O podwózce do Jomsom mogliśmy już tylko pomarzyć. Ostatnie kilometry trekkingu pokonujemy w śnieżycy.
Całe szczęście, że zima zwlekała z nadejściem tak długo. Jeden dzień krócej i śnieg zasypałby przełęcz, a my najpewniej nie odważylibyśmy przebijać się przezeń. Warto dodać, że okolica w niczym nie przypominała Doliny Pięciu Stawów. Utknelibyśmy w Thorong Phedi na 4500m, gdzie nawet taka zwykła czynność jak oddychanie było trudniejsze. Ale to już za nami.
Tamtego dnia Karo nie tylko pokonała trudny trekking w Himalajach, lecz również swoje lęki i słabości. A ponieważ stało się to względnie szybko, to można rzec, że nasz atak “blitzkrieg” jednak się udał. 😉
Bądź na bieżąco