Ktoś spyta: „ale o co ten cały hałas?” 😉 To była prawdziwa górska przygoda – w doborowym towarzystwie i z siniakami na udach 🙂

Niemniej jednak, przędźmy tę opowieść po kolei. Veliki Ćuk (po naszemu „duży hałas”) robi wrażenie jako ogromny górotwór, obok którego biegnie wąwóz. Sporo dróg poprowadzonych na tym masywie ma typowo górski charakter, a dodatkowo do niektórych (tych, których start ulokowany jest blisko dna kanionu) nie tak łatwo jest dojść.

Do takich należy droga o z nazwie Centralni Kamin (po polsku: „środkowy kominek”). Również zejść nie jest tak łatwo, więc prościej wykonać kilka zjazdów, aby uniknąć stromych progów, piargu i owej wyrwy wspartej ferratą.

Centralni kamin został wyceniony na 5a, aczkolwiek w moim odczuciu jest nieco trudniejszy (z racji liczby wyciągów i aż 3 zjazdów) niż Spit Bull, o którym pisałem wcześniej.

Lina już na starcie, a potem dobre tarcie

Nasza trójka (prócz mnie był młodzian Wojtek oraz jego tata), z odnalezieniem startu nie miała większego kłopotu. Pewne ułatwienie stanowi tabliczka wskazująca Veliki Ćuk, a cała operacja przebiegała następująco:

Zaraz przy mostku nad potokiem ścieżka odchodzi od głównego szlaku i prowadzi śmiałków do progu skalnego. Przypięta została tam dynamiczna lina, która jest w stanie zamortyzować ewentualny upadek, choć oczywiście lepiej do niego nie dopuszczać. Zamiast tego można w tamtym miejscu założyć uprząż i uzbroić się w lonżę, dzięki czemu zapewnimy sobie pewien stopień asekuracji podczas wdrapywania się po niej.

TOPO Centralni Kamin

Następnie zbliżając się do tego masywu trzeba wyszukać „wielkie przełamanie”, którego wnętrze porasta roślinność. Droga, o którą nam chodzi, jest dość wysoko położona na półce skalnej znajdującej się na lewo od tych zarośli. Idąc w tamtym kierunku, najpierw zlokalizowałem drogę Water Song, a potem już z łatwością trafiłem (przemieszczając się na prawo i w górę ) na szukaną drogę zaznaczoną numerem 4 w przewodniku.

Dopowiem od razu, że istotną rzeczą zwłaszcza podczas ostatniej fazy opuszczania masywu jest położenie owej dynamicznej liny – warto je więc jako tako zapamiętać i nie musieć wypatrywać za nią w ciemnościach. Ogólna uwaga jest taka, że decydując się na którąś z tych dróg trzeba pamiętać o buforze czasowym na zejście.

Zalety chodzenia w szybkiej trójce

Skoro pod skałą zameldował się tercet muszkieterów, to tworzyliśmy tzw. „szybką trójkę”. Dzięki temu udało mi się zrobić wiele fajnych zdjęć, a poza tym wygospodarowałem czas na wypicie herbatki (wyciągałem termos w trakcie wspinaczki) i całkiem fajne dysputy toczyłem w większym niż zazwyczaj towarzystwie.

Przez pierwsze 3 wyciągi to ja byłem na prowadzeniu, zaś 3 kolejne przypadły w udziale Wojtkowi. Brawa należą się zwłaszcza jemu za to, że to na jego barkach spoczął ciężar kluczowego, przedostatniego wyciągu (komina za 5b). Aczkolwiek uważam, że najtrudniejsze pod względem technicznym wspinanie zafundował nam ostatni wyciąg.

Prze-rysa, bo prze-świetna i prze-potężna to struktura typu rura 🙂

Za to pierwszy z nich uznałbym za fantastyczny i żadne z moich zdjęć (nawet w mocnym przybliżeniu) nie zdoła oddać tego stanu rzeczy. Wspinałem się w takich rynienkach (nadałem temu własną nazwę – jak Wam się podoba, piszcie proszę w komentarzach – „prze-rysa”? ;-), które z obu stron mają wyżłobione głębokie rynny (idealne do klinowania nóg). Środkiem zaś biegnie coś na kształt nieregularnego słupa lub kanciastej rury zjazdowej, do której tulimy się iście niedźwiedzim uściskiem.

Jako że chwytów od góry nie uświadczymy, to trzeba się co chwila dobrze wpasowywać w tę strukturę (non stop przytulając się do skały), aby utrzymywać równowagę dzięki tarciu oraz balansowi ciał. To właśnie po tych „ekscesach” miałem najwięcej siniaków na udach. Ale nie żałuję ani jednej chwili tego przytulania 🙂

Wyciąg drugi

Drugi wyciąg wiedzie rysą zakończoną widocznym na poniższych zdjęciach odpękniętym płatem.

Należy go chwycić od dołu na odciąg i przesunąć się w lewo. Ów odciąg umożliwia nam wygenerowanie dodatkowego nacisku na stopy, które – przy zwiększonym tarciu – trzymają się mocno podłoża. Niemal tak jakby podeszwy butów wspinaczkowych posmarować jakimś super klejem.

Pomogliśmy odpaść bryle wielkości monitora

W tamtej partii masywu trzeba bardzo uważać na luźne lub trzymające się skalnego korpusu „tylko na słowo honoru” wypustki. Oto krótka instrukcja, którą mniej doświadczeni górołazi mogą/powinni wziąć za dobrą monetę (nie żebym zaraz dopraszał się za to wirtualnej kawy – choć zawsze mi takową możecie postawić.)

Najpierw taki kamień należy dotknąć dłonią i ostrożnie sprawdzić jego zespolenie. Jeśli się rusza (ale dopiero pod wpływem użycia przyłożonej z ręki siły) to zostawiamy takiego delikwenta w spokoju i omijamy ciałem. Jeżeli natomiast chybocze się mocno (lub czujemy, że jego cześć lub całość lada moment ukruszy się, gdy mocniej zawieje), to trzeba się pozbyć, w czym byle czekan bywa niezwykle pomocny.

Oczywiście wcześniej należy upewnić się, że zarówno poniżej nas na tej drodze, jak i w przestrzeni u jej podnóża nikogo akurat nie ma. Większe dzikie zwierzęta również mam na tu na myśli – natomiast jeśli spadająca z pułapu nawet kilkunastu metrów bryła zabije przypadkiem komara, chrabąszcza lub większą grupę mrówek, to nie należy mieć wyrzutów sumienia. Bowiem skala degradacji natury przez całą współczesną cywilizację jest nieporównywalnie większa od jednostkowych działań tego rodzaju.

Dosłownie nad stanowiskiem znajdowała się duża bryła wielkości monitora CRT, która groźnie wyglądała. Cała reszta naszej ekipy została ostrzeżona, a idący jako trzeci z naszej grupy tata Wojtka dopełnił dzieła bezpiecznego pozbycia się zagrożenia.

Tym samym odrobinkę przyczyniliśmy się do zjawiska, które przyrodnicy opisują jako erozja antropiczna lub turystyczna. Z tego co nam wiadomo, żaden większy przedstawiciel fauny przy tym nie ucierpiał – a lepiej tak niż jakby wkrótce miało to odpaść samoistnie w sposób niekontrolowany.

Dodam jeszcze, że na owe 3 spity warto mieć dłuższą taśmę np. 240 cm, żeby równo obciążyć każdy punkt.

Trawersem zaczęliśmy środkowe wyciągi

Wyciąg nr 3 (o trudnościach nieprzekraczających 5b) rozpoczyna się po skosie w góry i następnie w prawo trawersem. Bardzo istotne jest, aby w odpowiednim momencie odbić w prawo – w przeciwnym razie kontynuowanie wspinania się po skosie automatycznie przeniesie nas na sąsiednią drogę.

Ów trawers zaliczyłbym do „całkiem czujnych”, a łatwiej go pokonać jeśli przyjmiemy odpowiednią do takich celów postawę czyli wyprostowanie ręce i ustawienie „nisko na nogach”.

Pochwalę się, że udało mi się na tamtym odcinku zamontować dwa friendy (dla Wojtka i jego taty), aby w razie odpadnięcia uniknęli tzw. „wahadła”. Rzeczony trawers jest obowiązkowy i nie da się go z niczym innym pomylić, a „nagrodą za jego przejście” jest kolejny, kluczowy wyciąg, czyli tytułowy „środkowy kominek”.

Komin

Tam już czekała na nas w większości siłowa wspinaczka, lecz sprawnością zbliżoną do uczestnika Ninja warrior lub „wyszkolonego orangutana” popisywał się Wojtek, który przejął ode mnie „żółtą koszulkę lidera”. Chłopak po prostu wymiata – swobodnie hasa po „siódemkach”, więc ten wyciąg stanowił dla niego przysłowiową “bułkę z masłem”.

Podążałem za nim, pełen radości i komfortu, że asekuracja jest dobra (do istniejących już spitów Wojtek dołożył jeszcze jednego frienda), chociaż wymaga właściwego opierania się na chwilami szeroko rozstawionych nogach.

Ostatni ruch tam polega na tym, aby chwycić się takiej dużej „buły” nad głowa, jednocześnie wkładając prawą nogę w otwór przypominający dziuplę. Dzięki temu będzie się można z niej wybić i wgramolić na półkę.

Wyciąg piąty

Wyciąg piąty miał być jak „piątek, piąteczek, piątunio” – czyli zapewnić łatwiejsze wpinanie kończące poprzednie etapy wysiłku. Ale bynajmniej tak to nie wyglądało – zamiast łatwizny kontynuowaliśmy fazę kominową. Następnie szlak prowadził po „czujnej ściance” zakończonej znacznych rozmiarów wybrzuszeniem skalnym, którą powinno się ominąć z prawej strony. Ale korciło nas, by obejść tę przeszkodę z lewej, która sprawiała wrażenie łatwiejszej – m.in. ze względu na umieszczony tam hak. Jednakże podążanie lewą stroną doprowadziłoby nas na inny wierzchołek.

Zatem uderzyliśmy mocno w prawo i po skosie, a ów hak wykorzystaliśmy do wykonania długiego, obejmującego ten blok skalny przelotu. Tym sposobem dobrnęliśmy do przedostatniego stanowiska.

Do szczytu było już niedaleko, lecz wtedy dopadła nas…dezorientacja

Połączenie wyciągów. Do góry i na ściankę po lewej stronie
Widok ze szczytu

Parę chwil odpoczynku, a potem cisnęliśmy kolejny szósty wyciąg. Pod względem topograficznym sprawił nam najwięcej kłopotów, ponieważ miał być krótki i zaraz doprowadzić naszą trojkę do ostatniej etapu podróży na szczyt. Topo wskazywało, że to takie krótkie „przejście do góry i w prawo” – coś jakby przeniesienie stanowiska. Ale za cholerę nie mogliśmy go namierzaniu i dobrą godzinę nam się zeszło na jego poszukiwaniu. Najprawdopodobniej trzeba było do razu przetrawersować w prawo, a następnie nieco podciągnąć pułap.

Finalnie, z braku innej koncepcji i cierpliwości Wojtek (jako nasz lider) zdecydował się na połączenie obu tych ostatnich wyciągów i niestrudzone parcie wprost ku szczytowi. Sądzę że był to najlepszy z możliwych wówczas pomysłów, tyle że niestety skutkował zwiększonymi trudnościami technicznymi.

Mentalnie szykowaliśmy się na 4a (taki szacunek zawarty był w topo), a zastaliśmy realne 5c. Linia nieco na lewo wyglądała jeszcze bardziej niesamowicie. Zresztą żeby nie być gołosłownym, zamieszczam zdjęcie (wykonane już podczas zjazdu) ukazujące strukturę tej skały na tym odcinku wycenionym na 6a.

Po dotarciu na szczyt niezbyt miło zaskoczyła nas aura: intensywnie wiało i chyba nie miało zamiaru przestać. Uznaliśmy zgodnie, że – choć to były iście „topowe” widoczki – nie ma za bardzo warunków do ich długiego podziwiania.

Zaczęliśmy się rozglądać za „wyjściami ewakuacyjnymi”; w tym celu wykorzystaliśmy trzy spity, ale pozbawione kolucha zjazdowego. Musiałem więc poświęcić repa żeby połączyć dwa spity, co pozwoliło ostatecznie pewniej „zasznurować” linę do zjazdu.

Trzech muszkieterów melduje się na szczycie

Zjazd

Zjazd nr 2

A mówiąc precyzyjniej: liczba mnoga – do trzech zjazdów, bo tyle ich odbyliśmy, nim nasze stopy stanęły znów na ziemi. Po pierwszym znaleźliśmy się na wysokości stanowiska przed kluczowym kominem. Drugi odbywał się w lufie, a jego zwieńczeniem były ponowne odwiedziny pierwszego stanu (ten po pokonaniu Prze-rysy). Ostatni zaś zakończył się u podstawy ściany.

Polecajka: Centralni kamin zdecydowanie na plus 🙂

Reasumując, bardzo polecam tę drogę ze względu na jej górski charakter i różnorodność form skalnych. Tak jakoś bardziej uważać należy na ostatnim wyciągu, żeby nie zboczyć z tej nitki i dotrzeć prawilnie do jej końca. Jeśli tych “wieńczących dzieło metrów” nie dacie rady przejść według wskazań przewodnika, to możecie połączyć oba wyciągi tak jak my to zrobiliśmy. A jak sięgacie po trawers, to pamiętajcie o zakładaniu przelotów dla drugiego.

W puli pozytywnych wrażeń z tą drogą związanych znajdzie się również miejsce dla taty Wojtka, który mimo brak doświadczenia wspinał się całkiem nieźle. Jeśli miałbym wskazać najtrudniejsze elementy całej tej przeprawy, to byłyby to: druga połowa pierwszego wyciągu (prze-rysa), siłowy komin centralny, oraz zdecydowanie ostatni wyciąg, który nas zaskoczył.

Bez krzty pudrowania, powiem Wam, że zadowoleni z siebie wróciliśmy do bazy. 😉

Głosy gości / Wystaw ocenę
[Razem: 5 Średnia ocena: 5]