Oto naszyjnik, który dla mnie stanowi istny amulet. Przywieziony z Nepalu – zabrany górze. Prawie jak pierścień mocy u Tolkiena lub pierścienie komiksowych super bohaterów spod znaku Zielonej Latarnii.
Nie czyni on ze mnie wprawdzie osobnika o nadludzkich lub ponadnaturalnych zdolnościach, ale z nim na piersiach mocniej odczuwam tę siłę, która pcha mnie dalej i wyżej. Dalej i wyżej w góry, ma się rozumieć, bo tam doświadczam prawdziwego spełnienia.
Amulety dawniej i dziś, czyli garść wiedzy z dziedziny antropologi
W przeszłości wielu ludzi wierzyło, że rozmaite przedmioty mają w sobie ukrytą tajemną moc. Zwłaszcza jeśli zostały wytworzone lub pozyskane w szczególnych okolicznościach. Albo poświęcone przez kapłanów albo przez kogoś ważnego pobłogosławione.
Wierzono, że prócz korzyści czysto użytkowych (jako element biżuterii), wartości materialnej, pamiątkowej lub symbolicznej, ich posiadanie bądź noszenie wiąże się z uzyskiwaniem specjalnych łask. Głównie miały przynosić szczęście, chronić od złego lub podkreślać przynależność posiadacza do grona wyznawców danego wierzenia.
W Starożytnym Egipcie amulety stanowiły również sposób na potwierdzenie fundamentalnej sprawiedliwości wszechświata. Zatem osoba nosząca amulet mogła sobie wytłumaczyć sens tej czynności jako przejaw kosmicznej siły porządkującej ludzki świat.
W wiekach następnych idea ta przeniknęła niemal wszystkie systemy religijne i trwa w nich po czasy współczesne, czego wyrazem jest chociażby noszenie poświęconych medalików, obrazków ze świętymi itd.
Amulety mogą przybierać różną formę i kształt. Powszechnie bywają mylone z talizmanami choć ich utożsamianie tylko czasami bywa właściwe. Te ostatnie bowiem zawierają znaki mistyczne przeciwdziałające czarom, w które ja akurat nie wierzę.
Co innego jeśli chodzi natomiast o korzystne (lub nie) zbiegi okoliczności. Te akurat przytrafiają mi się od czasu do czasu, a niniejsza opowieść jest kolejnym elementem do kolekcji.
Duch Gór w akcji, czyli u mnie to działa
Mimo że nie jestem osobą religijną i zasadniczo nie wierzę w prawie nic, co nie jest namacalne, co nie zostało naukowo zbadane, dowiedzione ponad wszelką wątpliwość i czego nie można dotknąć umysłem…to jednak nie do końca świadomie przypisuję temu przedmiotowi jakiś “potencjał sprawczości”.
Czasem zwracam się do amuletu ze słowami: “Chroń mnie, proszę” i odnoszę wrażenie, że on działa. Lecz tylko potęguje ochronę, której źródłem jego moja przezorność lub/i asekuracja ze strony moich towarzyszy.
Czuję się wówczas nieco pewniej – jakbym miał wykupioną u Ducha Gór dodatkową polisę na wypadek całego tego ryzyka, jakie człeka może spotkać na terenie mocno pochyłym.
Nawiasem mówiąc, mimo co i rusz płynących z różnych stron przestróg dla wizytujących górskie szlaki, to nadal nie wszyscy zachowują się roztropnie. Co kilka dni z głównych wydań telewizyjnych serwisów informacyjnych znów dobiegają do mnie echa tragicznych historii zmagań turystów na górskich ścieżkach.
Zmagań niefortunnych zakończonych kalectwem lub śmiercią moich rodaków, do których przy okazji pragnę się zwrócić z apelem o rozsądek i wzięcie sobie do serca poniższego katalogu sugestii: Bezpiecznik, czyli 10 praktycznych wskazówek
Za żadne skarby (no, chyba że… ;-))
Mój amulet ma formę wisiorka noszonego na szyi, co czynię od kilkunastu miesięcy. I od razu mówię czarno na białym, żeby nie było niedomówień: nie sprzedam go za żadne skarby (choć oferty powyżej – dajmy na to – miliona złotych rozważyłbym) 😉
Jest bowiem dla mnie źródłem mocy, którą czerpię z zapamiętanych chwil olbrzymiej satysfakcji i szczęścia, których doświadczyłem na górskich szczytach.
Kamień Labradoryt – magiczne właściwości
Rzut oka na ten kilkucentymetrowy przedmiot ujawnia, że składają się nań: surowy kamień (labradoryt) wciśnięty w jakiś zdobiony ornamentem, metalowy uchwyt oraz rzemyk (chyba skórzany, choć nie dam sobie ręki uciąć) pochodzący z Gruzji.
Nie wiem, czy (i ewentualnie jakim) zabiegom jubilerskim był poddawany ten minerał (stosowany w budownictwie do wyrobu płyt okładzinowych), nim wszedł w moje posiadanie w Nepalu. A jego wartość to pewnie jakiś ułamek lub może nawet promil tego, co należałoby zapłacić za te maleństwa:
Ale dla mnie ma wielką wartość sentymentalną, gdyż ilekroć go widzę, w pamięci wracam do tych najwyższych i natrudniejszych gór, do chwil wyjątkowej radości i momentów największego strachu lub zwątpienia. A teraz posłuchajcie, bo to jest absolutny hit w kategorii zdarzeń typu: Lost and Found 🙂
Opowieść lost & found
Kilka tygodni temu zgubiłem mój amulet podczas wyjazdu do Jury Krakowsko-Czestochowskiej. Wstyd się przyznać, ale zorientowałem się dopiero w domu, kiedy nie czułem dodatkowego ciążenia. Byłem z tego faktu zarówno rozczarowany (w mej głowie kołatała myśl: “jak można było coś tak osobistego zgubić, Pawle?”) jak i zwyczajnie smutny.
Aż do ostatnich dni lipca 2020 roku, gdy go odzyskałem. Gwoli ścisłości to odnalazł go mój druh Kuba, któremu korzystając z okazji – w tym miejscu publicznie – gorąco dziękuję z całego serducha.
Rzeczona zguba leżała pod Turnią Kursantów w grupie skał Zegarowej. Gdy tylko tam dotarliśmy, od razu zacząłem go szukać, ale nie było po nim śladu. Zresztą to często uczęszczana turnia, więc liczyłem się z tym, że został przez kogoś zabrany.
Po całym dniu wspinaczki usiedliśmy na ziemi i zrobiliśmy sobie kawę. Gadka między nami zaczęła się dość standardowo, a jeden z nas wypowiedział np. taką frazę: “Ta piątka to weszła całkiem spoko, a ta szóstka z plusem nie chciała puścić. Ale i tak to dobra szmata”.
Laikom należy się zdaje wyjaśnienia, że liczebniki we wcześniejszym zdaniu odnoszą się do wyceny trudności danej drogi wspinaczkowej, zaś pod hasłem “szmata” kryje się… dobra droga 🙂
Ni stąd ni zowąd, Kuba zaczął ciągnąć za jakiś sznurek wijący się przy jego nodze, a następnie przesunął kamień, spod którego ten rzemyk wyzierał podobnie do niewielkiego węża wypełzającego ze swej podziemnej norki. Podniósł znalezisko w górę, a moje oczy niemal zapłonęły jakbym ujrzał niezwykle cenny skarb. To było to, co zdążyłem uznać za “zaginione w akcji”, nie mając wielkich nadziei na odnalezienie.
Obaj mieliśmy bekę na maksa i przez kilkanaście kolejnych minut śmiech nie schodził nam z twarzy. Zupełny przypadek – kosmiczny zbieg okoliczności, coś co miało znikome szanse prawdopodobieństwa.
Radość, jakbym wygrał większą sumkę na loterii, co jest tym bardziej nieprawdopodobne, że prawie w ogóle nie gram w gry losowe. To zdarzenie przywróciło równowagę mojej wewnętrznej mocy i wypełniło je uczuciem…sprawiedliwości. Jakby sam los chciał mnie nagrodzić za wysiłek wkładany w codzienną pracę i co weekend uskuteczniane postępy taternickie.
Warto je rozwijać: i refleks i refleksje
“Szczęście sprzyja temu, kto umie je chwytać”. Mimo ponad 30 lat na karku umiejętność chwytania szczęścia mam chyba nadal na dość przeciętnym poziomie i muszę w tej mierze mocno trenować.
Wciąż zastanawiam się, co wtedy (jakie zaklęcie) podczas tej przerwy na kawę.
Zadziałało? Czy raczej “kto szuka, ten znajdzie” czy też może “głupi ma szczęście” ? hehe
Biorąc jeszcze pod uwagę fakt, że onegdaj zgubiłem kamerkę Go Pro, to nie mogę wykluczuć tej drugiej opcji ;-).
Inny z mych druhów – Kacper raz w roku wysyła mi pamiątkowe zdjęcie sprzętu, który utkwił na tylnym siedzeniu samochodu zakleszczony pod wpinką do pasu bezpieczeństwa. Skoro wtedy kamerka, a teraz wisiorek, to może powinienem uwierzyć w przypuszczenie, że w ten czy inny sposób to jednak zagubione przedmioty znajdują mnie…
A czym Wam się takie historie przydarzyły może? Macie w ogóle swoje amulety?
Bądź na bieżąco