Pełna nazwa drogi to Blechmauernverschneidung – jeden wyraz składający się z 24 liter (liczyłem na palcach, ale przed końcem zadania – skończyły mi się, hehe), ale na potrzeby Bloga, będziemy posługiwać się skrótem Blechmauern, ok?

Więc Blech należy do tamtejszych (Alpy Styryjsko-Dolnoaustriackie) klasyków; nitka ta została mi polecona przez mojego mistrza – Damiana Granowskiego, o którym już nie raz wspominałem.

Wyjechaliśmy z kempingu Rax park ‘n Camp – naszej wspaniałej bazy wypadowej. Nigdzie nam się nie śpieszyło tego dnia, w końcu u licha są wakacje, a my/niektórzy z nas na dodatek mają urlop. 🙂

Blechmauern to klasyk “must-have”

Ten wielowyciąg jest średniej długości – raptem składająca się z 7 wyciągów, aczkolwiek wyciąg trzeci można spokojnie połączyć z czwartym oraz szósty z siódmym – czyli wyjście z szóstego wiedzie już na szczyt.

Tym razem, względem pierwszej naszej austriackiej przygody – to nasze składy trochę się zmieniły.

Za pomocą jednej liny związałem się z Kacprem, a drugim kompletem sznurków przypadł w udziale Krzyśkowi i Bartkowi. Wykoncypowaliśmy to sobie tak: ja z kumplem („MP” – My Pierwsi) robimy drogę wiadomo już Wam jaką, a obok po nitce mającej niektóre wyciągi wspólne z naszymi gramolą się moi towarzysze („CD” – Ci Drudzy ;-)). Na przyszłość na takie akcje musimy się jakoś oryginalnie nazwać, hehe)

Tak naprawdę to naszym celem był niebanalny trawers, stanowiący esencję tej wspinaczki. Gdybym miał go porównać do innych trawersów, jakie już przechodziłem, to w pierwszej chwili do głowy przyszedł mi Żabi Koń w Dolinie Kobylańskiej.

Aczkolwiek jednak jest to o wiele prostsza przeprawa; z kolei inny trawers na Zamarłej Turni (na drodze Festiwal Granitu) był zdecydowanie za długi. Sądzę, że to omawiane austriackie “przejście w poprzek ściany” najbardziej przypomina tamto, które padło naszym łupem w Paklenicy w trakcie tej przygody: Mosoraski 6a

Nie dość, że trudności podczas pokonywania ich obu były zbliżone, to i uroda podobna. A o tym, jak się z nim rozprawiliśmy, piszę w oddzielnym akapicie. Chronologicznie bowiem, należałoby opisać te wspinaczkę od początku, czyli od podejścia, które zajęło nam niespełna pół godziny.

TOPO

Źródło: Bergsteigen.com

Jeśli spojrzycie w lewy dolny róg głównego topo, to ujrzycie szosę, którą dojechaliśmy do parkingu.

Ściągnij schemat Topo z Bergsteigen tutaj.

Parking i dojście pod ścianę

Z tego co pamiętam, auto pozostawiliśmy na drugim parkingu po prawej stronie od Weichtalhaus. Stamtąd skierowaliśmy się żółtym szlakiem (wzdłuż niego równoległe biegnie też czerwony), który doprowadził nas do naprawdę długiej drabiny. Po krótkim marszu za drabiną możną już odbić w lewo pod ścianę w poszukiwaniu Blechmauern.

Podejście pod drogę (a raczej cofka bo zaszliśmy za daleko)

Początek drogi znajduje się na lewo od tabliczki pamiątkowej Gerharda – widocznej na tym zdjęciu:

Blechmauern – wyciągi do trawersu

Pierwsze wyciągi nie tylko wyglądały parchato – one również takie były.

Startujący równolegle (tyle że na lewo ode mnie) Krzysiek narzekał na asekurację, więc jeśli u niego było gorzej, to znaczy, że u mnie lepiej xD

Krzysiek obok na Absurdistan
Krzysiek toć widać jak narzeka

Drugi wyciąg cechował się większą liczbą zakrętów, ale nie sposób się było zgubić, gdyż linia ringów dość elegancko wytyczyła nam marszrutę. Znaczniki wykonane przy użyciu czerwonej farby (patrz zdjęcie poniżej) sygnalizowały nam właściwy kierunek, gdy trzeba było odbić w lewo.

Cenna wskazówka dla tych, którzy tam dotrą: jak poczujecie przesztywnienie liny, to zamontujcie stanowisko w wyznaczonym przez topo miejscu. A jeśli lina nie będzie się zbyt mocno trzeć, to możecie śmiało grzać na początek trawersu, który formalnie stanowi wyciąg nr 4.

Stąd już dobrze widać trawers i lepiej połączyć te wyciągi

Bajeczny trawers – nie tylko dla superbohaterów

Start następuje z bardzo solidnego stanowiska, a dalsze metry w poprzek są adekwatnie obite. Więc co do zasady, to friendy i kości można zostawić w bazie, aczkolwiek prowadzący tę rysę Kacper dorzucił od siebie frienda średniej wielkości miedzy przelotami pod okapem.

Rysa, którą podążaliśmy, kończyła się naturalnym okapem wymagającym od śmiałków odrobiny „skompresowania” się, następnie rozpoczynamy trawers w lewo. W tym aspekcie (bo prawie dwumetrowy ze mnie byk) zawsze mi jest trudniej przecisnąć się przez skalne „wąskie gardła”

W jego końcówce czekała na nas niewielka przewieszka – i powiem Wam, że był to element mocno siłowy. Mięśnie poszły w ruch, innej opcji (niż tylko mocne wybicie się) na wyjście z tej sytuacji nie widziałem. Kacprowi ta sztuka nie udała się za pierwszym razem, toteż musiał sobie chłopina odpoczął na wpince zaraz przy wyjściu. Zaiste jaki by trzeba mieć zapas, aby móc to uczynić przy pierwszym podejściu – ja również nie miałbym szans na taki wymyk, gdybym był „w jego butach”.

Dodam jeszcze, że wychodząc w góry z prawej strony naszym oczom ukaże się tam blok stanowiący część okapu. Finalnie mijamy go z lewej strony, a wszystko to dzięki możliwości postawienia stopy na ten blok. To ewidentnie ułatwia nam wygramolenie się z rysy. Potem trudności maleją i szorując znów w lewo dochodzimy do stanowiska. Przyznam natomiast, że kolejny etap (topo wyciąg nr 5) mnie trochę zaskoczył.

Wyciągi prowadzące do szczytu

Niby obite 5+, ale poczułem się niezbyt komfortowo i miałem wrażenie , ze na pierwszych metrach wyraźnie brakowało ringów na wpinki. Tak czy owak to był jedyny moment tamtego dnia, kiedy to osadziłem w kamieniu kość, nie mogąc zdzierżyć zaistniałej sytuacji.

Przede wszystkim dlatego, że prócz jednego haka tuż po starcie i drugiego umiejscowionego dopiero w środkowej części wyciągu nic więcej tam nie było. Tamta powierzchnia aż się prosiła, aby jej przybić stempel – więc dostała ode mnie to, co chciała 😀

I takim to sposobem osiągnąłem mało wygodne stanowisko nr 5

Be calm and keep climbing 😉

A moi kumple Krzychu i Bartek, pokonawszy trawers (i startując tak jak ja), idą sobie już krótkim wariantem za 7+, a następnie za 7. Choć w trakcie wspinania się staram się być „cool”, to jednak nie jestem na tyle pozbawiony emocji, aby nie czuć w takich chwilach uczucia delikatnej zazdrości. Oni mieli tam frajdę, a my deficyt czegoś co określiłbym mianem „mocy napędowej” (ang. drive).

Chociaż z drugiej strony, uczciwie trzeba przyznać, że ja na pewno nie poprowadziłbym zespołu w takich jak tamte trudnościach. Wychodzę bowiem z założenia, że na tak trudne drogi, to na tym etapie kariery, mogę się wstawiać podczas treningów na Jurze. Natomiast na wielowyciągach trzeba iść w swoim zakresie i nie udawać orła, gdy się nie ma skrzydeł.

Ostatecznie Krzychu i Bartek pokonali ten dodatkowy fragment, ale kosztowało to ich dodatkowe prawie 150 minut. Tyle już po zejściu na nich czekaliśmy. Łojenie w Austrii kojarzyć mi się będzie z dodatkowym treningiem cierpliwości.

Wyciąg ostatni

Kolejny już prowadzi Kacper na szczyt

Końcówkę tego etapu prowadzącego wprost do szczytu twórcy topo oszacowali zaledwie na 4+. Mój umysł i ciało zgodnie stwierdziły, że jest tam jednak bardzo czujnie i trzeba się mieć baczności. Niestety nie zrobiłem zdjęcia, więc nie mam jak Wam tego unaocznić. Wyjaśniam zatem, że problem polegał na tym, że należało podjąć decyzję: w którą stronę wyjść z formacji przypominającej kominek.

Teren po prawej wydawał się być spoko, natomiast topo wskazało, że należy iść w lewo. No więc zastosowaliśmy się do tej wytycznej. Okazało się że tamten fragment skały był pozbawiony kilku chwytów, na których można zagiąć palce. Więc nasze „otwarte” chwytanie się tam porównałbym do łapania przysłowiowej sroki, za jej byle jaki ogon. To były momenty, w których dochodziło u mnie do skoków adrenaliny.

Wierzchołek i zejście kończą dzieło

Potem Kacper zrobił ostatnie stanowisko na drzewie i tak wciągnął mnie na szczyt. Zejście z niego – ze względu na śliskie podłoże – opatrzyłbym etykietą „uporczywe”. I chociaż nie było takich piargów jak w przypadku Richterkante, to jednak musieliśmy uważać, gdzie stąpamy.

Szczególnie na odcinku, gdy schodzi się z grzbietu góry wkraczając na połogą ściankę – rozdroże jest widoczne na głównym TOPO. Odbijamy z grzbietu do podstawy ściany (schodzimy w kierunku drogi 2a, a następnie do do głównej ścieżki. Takie odcinki należy pokonywać w kasku i doprawdy bez pośpiechu. Głupio byłoby wywinąć tam orła, nie będąc nim wszakże.

Nasza droga (szukaj okpau z rysa) widoczna podczas zejścia. Z daleka wygląda strasznie, ale nie lękajcie się

Czy było warto?

Piąteczka z Kacprem

Kończąc powiem, że zdecydowanie polecam tę drogę. Klasyk typu must have, a przede wszystkim – zasadniczo bezpieczny.

Poniższa krótka relacja innego wspinacza, dowodzi jednakże, iż bez dokładania przywiezionego żelastwa, to nawet nie lada Kozacy mogą mieć tam kłopoty:

Pierwsze metry to czujne dojście pod okap, następnie siłowy trawers i bułujące przewinięcie do spionowanego komino-zacięcia. Tutaj trzeba już dokładać swoją asekurację, co dodatkowo utrudnia i wydłuża czas przejścia, a o dobrym reście można tylko pomarzyć. Zacięcie okazuje się niebanalne, trudności nie odpuszczają przez kolejne 15 metrów, trzeba więc albo bardzo szybko się wspinać albo wytrzymać ból łydek i przedramion.”

-cytat z Climbera

Głosy gości / Wystaw ocenę
[Razem: 4 Średnia ocena: 5]