Z internetowego „dziennika” Damiana Granowskiego: „Północny Filar Świnicy IV+ (WHP nr 36) to kursowy klasyk, oraz całkiem ciekawa droga na zimę. Skała miejscami krucha z trudną asekuracją. (…)
Lecz z Filara można się w wielu miejscach wycofać, oraz obchodzić trudności.” Lepszej zachęty nie trzeba nam było, aczkolwiek i tak przejrzałem jeszcze inne fora, aby mieć szerszy ogląd. I wyrazić (już po własnych doświadczeniach) taki oto pogląd:
To jest jedna z tych tatrzańskich dróg wspinaczkowych, do których potrzebna jest “szyta na miarę” pogoda. Zarazem mam wrażenie, że ta droga wydaje się być nader często bagatelizowaną. Na grupach fejsbukowych wyczytać można, że jest łatwa, bo szybko przechodzą ją zgrane i dobrze zorganizowane zespoły. Potem niejeden, taki mniej doświadczony delikwent idzie tamtędy, pełen przeświadczenia, że wielkich trudów nie zastanie. A tu, masz babo placek – niespodzianka!
Warunki okazują się być „ponad jego siły”, więc musi dzwonić po TOPR, ponieważ zastała go noc i nie jest w stanie pokonać wyjściowego kominka.
Filar Świnicy wymaga: więcej czasu, sił oraz środków
O pogodzie i czasach przejścia
Zimowy wariant tej drogi oznacza, że długimi odcinkami (np. podejście, lotna po pierwszym wyciągu, etap po pokonaniu “rynny” itd.) osoby wspinające się “brną” w śniegu. Więc pokłady tego ostatniego muszą być solidnie zmrożone i zdolne do utrzymania wbijanej w nie dziaby.
My całą eskapadę zaplanowaliśmy w dzień roztopów, wiedząc, że w noc poprzedzającą wspinanie i następnego dnia wystąpią solidne mrozy. Dzięki temu śnieg stwardniał, aczkolwiek daleko mu było do ideału. Ten aspekt oceniam na 4-/5, przy czym fakt, że nie zapadaliśmy się w białym puchu, to i tak należy uznać za spory luksus.
Mimo, że byliśmy we dwóch (ja i Krzysiek, który też już od jakiegoś czasu jest za pan brat z całym tym taternickim procederem), to sama wspinaczka tego dnia zajęła nam ponad 8 godzin (przy standardzie 6h), a do tego przecież należy doliczyć jeszcze podejście. I tu znów zeszło się nam dłużej („okrągłe” 111 minut) niż przewidują to relacje innych uczestników.
Według tych ostatnich czas dotarcia z Murowańca pod samą ścianę nie powinien przekroczyć „piłkarskich, regulaminowych” 90 minut. No cóż, to chyba oznacza, że albo już mamy swoje lata, albo że ktoś tam jednak czegoś nie doszacował. 🙁
TIP: Podejście pod Świnice
A propos ewaluacji: w szacowaniu sił na zamiary pomocna może być podpowiedź, którą otrzymaliśmy od bardzo fajnego przewodnika, który na tą samą ścianę prowadził ze sobą dwóch klientów. Nawiasem mówiąc, prócz naszej „piątki” nikogo więcej tego dnia w tamtym rejonie nie było. Ów sympatyczny jegomość powiedział nam, że wjechali oni na Kasprowy kolejką, a następnie już z buta doszli do przełęczy pod Świnicą.
Usłyszawszy to, od razu chciałem się zorientować, czy w ten sposób można oszczędzić na czasie. Okazało się, że nie – natomiast człek szykujący się na całodniową górską przygodę mniej się zmęczy. Hmmm… taka opcja jest do przemyślenia.
Zatem ku przestrodze, Drogi Czytelniku: upewnij się proszę, że warun będzie sprzyjał cały dzień, a nawet i po zmierzchu, gdyż z przyczyn niezależnych od Ciebie, może się okazać, że energii i czasu będziesz potrzebować więcej niż zakładałeś. Uprzedzając nieco zakończenie, napomknę, że tym razem nie miałem siły przechodzić z Wierzchołka Taternickiego na Główny. Zresztą w większym składzie to już było:
Północny Filar Świnicy – opis i wrażenia
Cała opisywana „zabawa” rozpoczyna się na wysokości około 1900 metrów, po prawej stronie Filaru. Najpowszechniej wybieranym wariantem jest prawa strona ściany czołowej (z wyceną przeszkód na II). Wiele zespołów teren ten przechodzi na lotnej asekuracji, tak aby szybko pokonać dolną część Filara.
Można wszakże utrudnić sobie start jeszcze bardziej, tj. przenieść początkowy punkt wycieczki na lewą stronę i znaleźć się w sporym oraz interesującym zacięciu za IV. Taka opcja wydłuży nam radość ze wspinaczki.
Tymczasem wybraliśmy ścieżkę prostszą, kanoniczną i zdecydowanie bardziej prawilną i już tłumaczę, dlaczego tak zdecydowaliśmy. Zimą dzień jest krótszy, światła mamy mniej, a na tym liczącym około 350 metrów dystansie czas działa na niekorzyść wspinających się. Lepiej mieć zatem bufor czasowy.
Poza tym, jak już pozna się tę drogę od tej „łatwiejszej strony”, to potem można „wyzwać” ją raz jeszcze w trudniejszej postaci. Nie będzie wówczas aż tak strasznym diabłem, jak ją twórcy topo niekiedy malują:
Topo
I jak już rzekłem: odpuściliśmy tę lewą stronę i miałem nosa w tej kwestii, albowiem niektóre dalsze fragmenty tej drogi generowały problemy.
Niemniej jednak po tych raczej turystycznych początkach Filar zaczął się uwypuklać – tym mocniej, im bliżej niego się meldowaliśmy. W pewnym momencie poczułem się wręcz onieśmielony jego majestatem. To nie jest byle pagórek, Świnica liczy sobie 2300 m n.p.m., więc i nitka na szczyt prowadząca to istny kawał drogi.
Pierwszych kilka wyciągów do siodełka
Po pierwszym wyciągu (II/II+) zbudowałem stan i wciągnąłem partnera, a potem poszliśmy na lotnej jakieś dwie długości liny, omijając „wielkie płyty”. To „obejscie” zaznaczone jest na Topo Kiełkowskiego pomiędzy stanowiskami nr 1 i 4.
Asekuracja lotna
Idąc od dołu na prowadzeniu widziałem duża płytę, którą postanowiliśmy minąc z z prawej strony. Następnie kierowałem się na godz. 10:00, żeby wejśc spowrotem w żebro
Możliwości wycofu
Na tej wysokości znajduje się również wycof – wiedzie on śnieżnym terenem w prawo aż do żlebu opadającego ze świnickiej Przełęczy. Nie jest to jedyna opcja wycofania się: druga to „Świnicka Ławka” – i także kieruje w prawo.
Od tej pory robiliśmy już tylko wyciągi trudniejsze niż początkowe. Dla nas to był koniec zabawy, choć zapewne wielu lepszych wspinaczy mogłoby przyrzec, że dla nich w takich miejscach jak tamto, to „prawdziwa zabawa dopiero by się zaczęła”.
Tak czy owak, tym sposobem dotarliśmy do Siodełka (skąd można uciec w bezpieczne miejsce, czyli na Świnicką Ławkę), skąd roztacza się bardzo ładny fajny widoczek na Przełęcz pod Świnicą:
Owa przełęcz położona jest dużo niżej od miejsca, z którego ją fotografowaliśmy. To najlepszy dowód na to, jak szybko nabieramy wysokości, a najtrudniejsze (w tych zimowych warunkach oceniłem to na IV/IV+ ) – jak się okazało – było dopiero przed nami.
Rynna / zacięcie
Wyciąg za siodełkiem ochrzciłem mianem rynny ze względu na dobrze widoczną strukturę odstających, kafelkowo ułożonych w dół dachówek. Przypominało to nieco zacięcie, ale na mój gust było zbyt otwarte, żeby za takowy uchodzić.
Granowski poszedł lewą stroną tej rynny i skorzystali z jednego haka. Ja poprowadziłem nasz duet prawą stroną, w której odnalazłem 2 haki. Gdzieś pomiędzy nimi udało mi się wcisnąć w skałę jedną kostkę, choć mocno się przy tym napociłem. Stopnie na nogi niby były, ale trzeba było sprawnie manewrować ciałem, żeby nie spaść. Krzysiek tutaj bodajże zawisł na samej dziabie, a ja w tym miejscu, to ze dwa razy krzyknąłem do niego, że „leeeeceeee”. Finalnie udało się bez lotu.
Przewodnik z Klientami to miejsce całkowicie ominął trawersując w prawo
Po wyjściu z rynny odstąpiłem od instruktażu topo i stanowiska nr 7 nie montowałem. Zamiast tego zastosowałem trawers w prawo i w górę, który dał mi nieco satysfakcji z własnej kreatywności. Tamtejsze „okoliczności przyrody” wyglądają następująco: zaraz za tą rynną zaczyna się mała płyta, na której końcu wystawał hak. Z początku próbowałem się w niej ulokować, ale chyba zabrakło mi odwagi. Więc postanowiłem, że można ją właśnie obejść trawersem aż do punktu, w którym rzeczony przewodnik zainstalował stan.
Dostrzegłszy połogi teren, uznałem, że warto się nim „przemycić w górę” – i tak też uczyniłem, mając w zamiarze założenie stanowiska wyżej – na takim odstającym od powierzchni góry bloku.
Zarzuciłem na niego 2 złączone razem pętle, ponieważ obwód bloku był szerszy niż długość jednej taśmy, a moją 240cm taśmę, akurat posiadał Krzysiek. W ten „innowacyjny” sposób znaleźliśmy się na wysokości stanowiska nr 8. Stamtąd pięliśmy się po łatwym terenie do kluczowego „kominka wyjściowego”.
Kominek wyjściowy
Przed samym kominem założyliśmy kolejny stan. Komin był suchy, co akurat stanowiło w naszych oczach dodatkową okoliczność niesprzyjającą. Za najtrudniejsze uznaję samo wejście w ten komin – przyznam, że miałem problemy z lokowaniem dziab. Na moje oko, to wszystkie rysy były zakryte, co skutkowało brakiem pewności, czy dziaba siedzi dobrze czy nie.
Tym długim na blisko 20 m kominkiem szłoby się znacznie łatwiej, gdyby jego „wyściółkę” stanowił lód lub dobrze zmrożony śnieg. Więc wyciurałem do góry rozpieraczką, a pomocna była także dobrze widoczna z dołu taśma, która posłużyła mi jako przelot.
Po pokonaniu kominka, nie zrobiłem stanowiska nr 9 tam gdzie pokazuje schemat Kiełkowskiego, ponieważ było zajęte przez Przewodnika. Przemieściłem się o całą długość 60-metrowej liny aż do kolejnego bloku skalnego. A stamtąd już od samego szczytu dzieliło nas jakieś 25-20 m, w łatwym terenie te ostatnie jardy pokonywałem, będąc – bardziej dla formalności – przez Krzyśka asekurowanym „z ciała”.
Szczyt
Cała ta nasza eskapada trwała ponad 8 godzin i tak się złożyło, że wdrapując się na Wierzchołek Taternicki, mieliśmy niekłamaną przyjemność podziwiania kolejnego górskiego zachodu słońca. Mimo późnej pory nie schodziliśmy od razu – celebrowaliśmy te chwile przez prawie 30 minut, zajadając się kupioną w markecie kiełbasą oraz serem pleśniowym typu camembert. Do tego wypiliśmy cały litrowy termos z herbatą, której nie piłem podczas wspinania się. Nie lubię bowiem robić sobie „przerw śniadaniowych” w ścianie, a przez te 8 godzin trochę się odwodniłem.
W trakcie odpoczynku rozwiązaliśmy się i uzyskaliśmy „gotowość do schodzenia w dół”. Zresztą, to takie masło maślane, bo „schodzić w górę” nie da rady – przynajmniej na naszej planecie, na której grawitacja działa jak należy. Również na Świnicy, której i tak daleko do najwyższych i najtrudniejszych gór, jakie pragnę zdobyć. Schodząc, trzeba zachować szczególną ostrożność, aby nie zlecieć słowacką stronę.
Po dotarciu do Murowańca zjadłem najlepszą, chrupiącą pizzę góralską ever. Okruszka nie zostawiłem, palce wylizałem – mniam! 🙂
Potem zeszliśmy do Kuźnic, a kolejnym etapem podróży powrotnej był parkingu przy Rondzie Jana Pawła II. Wyznam Wam, że miałem już wtedy „nogi w dupie”, a do Krakowa dotarliśmy o drugiej w nocy. I tak się zakończył ten nasz nadzwyczaj długi dzień, rozpoczęty pobudką o 5.30 – a o 6.20 wyruszaliśmy ze schroniska.
Raz jeszcze powtarzam tym wszystkim, którzy chcieliby pewnego zimowego dnia podążyć moimi lub Damiana Granowskiego śladami: upewnijcie się, że warun jest ku temu odpowiedni. I zaplanujcie więcej czasu, bo na pewno będziecie mieć poślizgi. Aczkolwiek każdy poślizg czasowy i tak uznaje się za korzystniejszy od innych rodzajów ześlizgów powodujących uszczerbek na zdrowiu.
Uzupełnienie
Warto odwiedzić opis przejścia Damiana Granowskiego na Drytooling.com.pl
Bądź na bieżąco