Jak to leciało? Za górami, za lasami, za dolinami…Nie! Wróć…To nie bajka, a ja nie bajkopisarz, tylko twardo stąpający po ziemi (poza tymi coraz liczniejszymi momentami, w których to unosić się będę w przestworzach – i po górzystym terenie bloger. Mam nadzieję, że w Waszych oczach jestem jednym z tych dostarczycieli treści, których cenicie, lubicie i wspomagać będziecie moje kolejne projekty. Ale o tym na razie cicho sza…w stosownym czasie ujawnię więcej planów rozwojowych.
Na razie mijają w kalendarzu kolejne dni, z których jeden akurat jest dla mnie szczególny. Przynajmniej taki się utarł zwyczaj, ja się zeń nie wyłamuję, a ciepłe słowa (i ciepłe „kawowe datki”) zawsze chętnie przyjmę. Mam tu na myśli własne urodziny (“czydieste któreś” :D), o których chciałbym Wam co nieco opowiedzieć. To znaczy niezupełnie o samym przyjściu na świat – tylko o ostatniej rocznicy mego pojawienia się wśród żywych.
Tegoroczne obchody mego święta odbywały się w słoneczny, marcowy weekend. Pogoda dopisywała, było nawet ładniej niż np. przed dwoma laty, kiedy to zafundowałem sobie (przy okazji pozdrawiam serdecznie Piotrka, Wojtka i Radka) urodzinową wspinaczkę:
Na Kopie świętować kopę lat!
Za cel jednodniowej przechadzki obrałem tym razem liczącą 2005 m n.p.m. Kopę Kondracką, na którą to chciałem wdrapać się, idąc granią z Kasprowego Wierchu. Na ten ostatni wiedzie przecież kolejka z Doliny Goryczkowej, toteż zamiar był dość klarowny, ale nie doszedł do skutku. Niby miałem się za takiego „szczwanego lisa”, a tu proszę: nie upewniłem się, czy mój plan logistyczny owego dnia miał szansę na realizację.
Okazało się bowiem, że wyciąg ów był nieczynny akurat. O czym się dowiedziałem, już na miejscu będąc, bo nie przyszło mi do głowy, że kolejka mogłaby być zamknięta. A była, prawdopodobnie coś tam remontowali, chodziły też słuchy, że mieli ją niebawem uruchomić, ale nikt nie znał nawet orientacyjnej godziny… Więc podjąłem szybką decyzję o przenosinach na Halę Kondratową. Tak też uczyniłem – do pokonania miałem około 2-2,5 km, a zajęło mi to jakieś 30 minut.
Wspólny górski spacer, jakich i Wam życzę
Na miejscu spotkałem Patkę – moją dziewczynę, która wyszła z domu, aby zażyć zimowej kąpieli słonecznej. Niezależnie od pory roku i tego, jak wysoko akurat Słońce stoi nad horyzontem, warto posmarować nieosłoniętą niczym innym skórę kremem z filtrem UV. Sam używam takiego w sztyfcie i się sprawdza; zalecam, by na tym nie oszczędzać.
Ruszyliśmy zatem razem w kierunku Przełęczy pod Kopą Kondracką, która to przełęcz przypomina swym kształtem „rozległe siodło, o zaokrąglonym grzbiecie” – w dodatkowo mocno „wyświechtane” w rezultacie intensywnego korzystania zeń.
Nie miałem dla Patki solidnych raków (jedynie raczki), więc uznaliśmy, że przejdziemy się razem do możliwie najdalej położonego miejsca, do którego wiedzie bezpieczny szlak. I stamtąd ona później zawróci do schroniska w Kondratowej, a nie będzie wzorować się na zuchwalcach, którzy w wyższe partie gór szli o „gołych” butach.
Takich też spotkaliśmy, na szczęście nie był to tego dnia widok powszechny. Teoretycznie mogliśmy spróbować podejść na przełęcz od innej strony, lecz to również byłaby żmudna, wymagająca droga, której mój skarb mógłby nie podołać. Zresztą podczas nie tak dawnych rajzach na Giewont omal mi nie zemdlała, a wizja dłuższego niesienia nieprzytomnej dziewczyny na plecach nie należy do tych wartych wdrożenia.
W drodze do przełęczy pod Kopą Kondradzką, czasem się jęczy
Przemożnej radości z samego podejścia też nie miałem. Specjalnie uciążliwych powiewów wiatru nie odczuwałem, za to momentami wręcz „wiało nudą”. Ogólnie rzecz biorąc, szło się trudno, monotonnie i pod słońce. Dobrze, że miałem ze sobą ten krem, bo inaczej mocno by mnie przypiekło.
Jakby tego było mało, to dość szybko pojawiły się w mej głowie wyrzuty sumienia. Zamiast drałować na przełęcz na skiturach (tak zrobiłby to przykładny narciarz), to ja przypiąłem sprzęt zjazdowy do plecaka, a na nogach miałem obuwie otulone rakami. Dzięki temu poruszałem się znacznie szybciej. Nie musiałem również robić zakosów i nadkładać sobie drogi – parłem przed siebie jak podrasowany ratrak, hehe.
Istotną pomoc stanowiły również kijki. Natomiast nie sądzę, żeby czekan był przydatny w jakimkolwiek momencie, więc na dobrą sprawę to mogłem go zostawić w schronisku lub oddać Patce.
Wpisałoby się to w koncept spopularyzowany przez parę amerykańskich blogerów, którzy udowadniają swoim życiem, że „less junk, more journey” 🙂 Musiałem się spieszyć, albowiem wędrówka Słońca po niebie powoli zmierzała ku końcowi tamtego dnia. Na przełęcz dotarłem około 14 w chwili, gdy już zaczął na nią padać cień (na stronę zjazdową) – wcześniej w trakcie podejścia musiała być ładnie oświetlona.
Kopa Kondracka
Zjazd dla średniozaawansowanych skiturowców
Zależało mi na tym, aby zjeżdżać stamtąd „w puszku” – bo taka postać śniegu jest dla skiturowca najmilsza. A musicie wiedzieć, że „woda w tym stanie skupienia” twardnieje – wpierw nagrzewana przez słońce, a potem chłodzona jego brakiem.
To zmusiło mnie do szukania optymalnej ścieżki zjazdowej po zachodniej stronie wystawy zbocza. Nie od razu ją tam znalazłem, a towarzyszące mi okoliczności (np. pogodowe, bo w pewnym momencie zrobiło się wietrznie) uznać należy za obiektywne trudności.
Było ich więcej: chociażby cały zjazd od Kopy Kondrackiej do przełęczy był skuty lodem i pokryty wystającymi tu i ówdzie kamieniami. Lepszej noty niż „takie tam OK, 5 na 10” za ten przejazd bym sobie nie wystawił.
Tam, gdzie nie zastałem lodu, leżał śnieg – miejscami bardzo twardy, a nienależące do łatwych ukształtowanie terenu nie sprzyjało zachowaniu równowagi przez cały czas. Wyznam szczerze: kilka razy wywróciłem się na tym strasznie wyjeżdżonym terenie – w sumie to czego innego mogłem się spodziewać po kilkudniowych opadach śniegu i słońcu w tym jakże popularnym miejscu?
Nie poczytujcie mi tego za wymówkę, ale po prostu zjeżdżanie poza wyznaczoną trasą znacznie różni się od tego, jakie doświadczymy na stokach przygotowanych – chociażby tych znanych z okolic Kasprowego. Błędem było także, że nie zjechałem od razu z przełęczy. Tym razem też koniecznie chciałem odhaczyć szczyt, więc pewna zwłoka czasowa przydarzyła mi się… i niewiele Wam więcej mam Wysoki Sądzie na swoje usprawiedliwienie 😀
Następnym razem koniecznie wybiorę się tam zaraz po opadach śniegu.
Obietnica zadowolonego trzydziestoparolatka
Następnym razem będę mądrzejszy, tymczasem mam pewność, że moje stopy co najmniej raz jeszcze „tutejszą przygodę” powtórzą. Choć w sumie bardzo sympatyczna, to jednak ta konkretna „impreza urodzinowa” aż prosi się o „poprawiny”
Już teraz o nich rozmyślam, snując przypuszczenie, że nieco inaczej to wszystko się potoczy. Przyszło mi bowiem do głowy, że kiedyś wejdę tam, idąc granią od strony Kasprowego. I zjadę na skiturach w śniegu puszystym niczym obłoczek, do którego co poniektórzy ciastożercy porównują upieczony przez siebie serniczek.
Trzeba mi zdecydowanie więcej praktyki, która może nie uczyni ze mnie mistrza skituringu, ale jeszcze bardziej zadowolonego z życia człowieka.
Wybitny polski filozof Władysław Tatarkiewicz mawiał, że szczęście to pełne i trwałe zadowolenie z całości życia.
Postrzegam samego siebie jako szczęśliwego człowieka i gdyby mnie ktoś poważnie wziął kiedyś na „spytki”, to myślę, że mógłbym wskazać nawet kilkanaście powodów takiej samooceny. Jednym z nich na pewno jest to, że mam regularną sposobność spędzania urodzinowego czasu tak jak w tym roku: w zdrowiu i w górach; tudzież z przygodą w tatrzańskim sąsiedztwie oraz z dobrą dziewczyną czekającą na mnie w domu.
Bądź na bieżąco