Niniejsza opowieść dotyczy istotnego doświadczenia, które jest w stanie zmienić perspektywę życiową. A w moim przypadku należałoby rzec: nie tyle zmodyfikować, co ponownie dobitnie uświadomić sobie, jak wielki sens zawiera się w słowach Dalajlamy: „Moment, w którym doświadczasz bolesnej straty, może być w istocie chwilą, w której zostałeś najhojniej obdarowany”.
Umieszczono mnie w szpitalnej sali (Całą historię opisałem tutaj: Torbiel Bakera.) wraz z kilkoma innymi mężczyznami, a tym którego poznałem najbliżej był Mietek.
Nadałem mu taki pseudonim, gdyż to, jak naprawdę ma na imię, nie ma znaczenia dla mojej narracji. Podobnie mało znaczące (aczkolwiek wspominam o nich, bo pewnie jesteście ciekawi) są detale dotyczące jego powierzchowności w rodzaju: „przystojny gość po 60-tce, z gęstą, siwą brodą i włosami – w typie dojrzałego odpowiednika polskiego kowboja. Z powodzeniem mógłby zagrać w reklamie jakiegoś farmaceutyku dla przyszłych seniorów.”
Wydał mi się całkiem sympatyczny, pierwszy zapytał się, z czym przyszedłem, bo na tle pozostałych pacjentów, to prezentowałem się nadzwyczaj zdrowy. Dodam jeszcze, że Mietek był praktycznie przywiązany do łóżka, więc niespecjalnie jak miałby unikać mnie, nawet gdybym bezczelnie narzucał mu się, wypytując o powody jego obecności na tym oddziale. Sam z siebie podzielił się ze mną swoją historią, którą relacjonuję Wam dość ogólnikowo. Nie jestem w stanie oddać w pełni emocji, które ona we mnie wywoływała, w chwilach gdy słuchałem jej na żywo, widząc jego zatroskaną i smutną twarz.
Jak trauma i żałoba zmieniają życie?
Przez kilka ostatnich miesięcy Mietek był w rozsypce z powodu śmierci żony, która przegrała walkę z rakiem. Zmagania te trwały blisko 7 lat, a mój rozmówca nie szczędził mi opisów rozmaitych metod leczniczych, po które sięgali.
Zarówno tych stricte medycznych, potwierdzonych naukowo, jak i alternatywnych, co do których istnieją wątpliwości, czy to wciąż forma leczenia, czy już raczej przejaw wiary w magiczną moc jakiegoś środka. Wyznał, że próbowali dosłownie wszystkiego, w końcu „tonący nawet brzytwy się chwyta”. Efekt był taki, że jedynie o ileś tygodni zdołali wydłużyć żywot pacjentki, której od ponad roku nie ma już wśród żywych.
Po pogrzebie Mietek załamał się, popadł w alkoholizm i całkowicie przestał się o siebie troszczyć. Mówiąc o swoim piciu, nieintencjonalnie wydobył z mej pamięci wspomnienia o dwojgu moich bliskich, z których jedno – podobnie jak żona Mietka – umarło na raka, a drugie przedwcześnie znalazło się na tamtym świecie z powodu nałogu.
Bohater tej opowieści przeżył blisko 30 lat z kobietą swojego życia (większość swego życia, praktycznie cały okres dorosłości), i tak zrodziło się we mnie współczucie „wyższego rzędu”, bo poparte osobistym doświadczeniem.
Przyczyną załamania się Mietka była – jak sam to określił – przemożna pustka bez dna, w której się znalazł i która pozbawiła jego życie sensu. Nieomal z dnia na dzień przestał go dostrzegać, zaś alkohol stał się najbardziej dostępnym sposobem ucieczki od rzeczywistości i od bolączek własnego istnienia, myśli typu: „ona odeszła, a ja wciąż żyję, ale po co to wszystko?”
Jak przetrwać żałobę i zacząć od nowa?
Mój nowy znajomy pił na umór i pewnego dnia przewrócił się na tyle niefortunnie, iż głową uderzył o kamień. W rezultacie w jego mózgu powstał krwiak, który uciskał na sąsiednie struktury.
Widoczną konsekwencją tej zapaści na zdrowiu stało się unieruchomienie człowieka niegdyś przeciętnie sprawnego i aktywnego. Wcześniej, w apogeum problemów zdrowotnych o Mietku można było rzec, iż był już niemalże „jedną nogą w grobie”.
Szczęśliwie jednak w porę został otoczony profesjonalną opieką lekarską, a współczesna medycyna potrafiła mu pomóc. W momencie naszego spotkania Mietek akurat nie mógł jeszcze podnosić się z łóżka, ale z jego guzem działo się to, co fachowo zwie się „remisją”. Zmniejszał się, dzięki czemu mój rozmówca zaczął bardzo, ale to bardzo powoli odzyskiwać dawne zdrowie.
Dużo rozmawialiśmy i mogę powiedzieć, że w trakcie tych 3 dni zaprzyjaźniliśmy się na tyle, że zdołał się otworzyć się przede mną. Opowiadał mi m.in. o swej córce, pół żartem pół serio śmiał się nawet, jaki to wpiernicz mu się od niej należy za doprowadzenie się do takiego stanu.
Nawiasem mówiąc, jego córka przyjeżdżała codziennie i pomagała mu w podstawowych czynnościach pielęgnacyjnych. Na własne oczy widziałem jej zaangażowanie i pełne wsparcie, co stanowi dobry prognostyk na przyszłość. Jak sam to skwitował, upadając (zarówno dosłownie na kamień, jak i w przenośni) miał więcej szczęścia niż rozumu.
Rozmawialiśmy na przeróżne „życiowe” tematy, pochwalił mi się m.in. że udało mu się przed laty dla siebie i żony „uwić przytulne gniazdko” w małej wiosce w głębi Bieszczad.
Takiej miejscowości, w której wszyscy się znają i co do zasady pomagają sobie w trudach codziennej egzystencji. Tym samym spełnił ich wspólne marzenie z czasów młodości, aby uciec od wielkomiejskiego zgiełku i pędu życia do krainy, w której nie ma potrzeby budować solidnych murów wokół własnej posesji z obawy przed obcymi, którzy mieliby złe zamiary.
Opowiadając mi o tym, Mietek miał łzy w oczach, i ja też się rozkleiłem, co przecież nie ma dużo wspólnego z męskością. A otoczenie społeczne od nas – facetów w sile wieku – oczekuje dowodów męskości i tzw. zaradności życiowej. Zamiast płakać razem z nim, oczyma wyobraźni zobaczyłem, jak mój nowy znajomy za kilka tygodni odzyskuje pełnię sił i bierze się w garść.
I jeśli czegoś po drodze nie spartoli, to realnie oceniając, będzie mieć szanse na spędzenie co najmniej 30 lat w trybie radosnej tzw. jesieni życia.
Starałem się mu wytłumaczyć, że jego wypadek na skutek upojenia alkoholowego to może być znak od losu albo nawet „interwencja z zaświatów jego śp. małżonki”.
I nie trzeba postrzegać tego jako kary, pecha czy przypadkowej porażki, tylko jako czynnik pobudzający lub wręcz katalizator zmian w myśleniu. Zależało mi na tym, aby zrozumiał, że ma dla kogo żyć (kochająca córka, dalsza rodzina, przyjaciele itd.) a im wcześniej to sobie uzmysłowi tym lepiej. Namawiałem go (tak delikatnie jak tylko potrafię), aby skupił się na tym, co mu zostało, a nie rozpamiętywał przeszłość i smucił się na myśl o tym, co utracił.
Tego rodzaju optymizmu trzymaliśmy się wspólnie podczas tych trzech dni. Obaj na tej sali byliśmy rekonwalescentami w pełnym tego słowa znaczeniu – z nas dwóch to on nawet podwójnym (mam tu na myśli tak fizyczne, jak i mentalne dochodzenie do zdrowia).
Polecam również: Czy góry mogą uleczyć duszę?
Trzy życiowe lekcje: empatia, niepewność jutra i miłość
Cała ta niecodzienna historia jawi mi się jako przepotężna przypowieść, która generuje zarówno łzy, współczucie jak i katharsis. Zarazem nie tylko można, ale wręcz należy wyciągnąć z niej nauczki życiowe. Ja wydobyłem takie trzy:
Primo: zgłębiajcie losy innych zanim wydacie osąd!
Nie należy oceniać drugiego człowieka po tym, co widać na pierwszy rzut oka. Nie wiecie bowiem, z jakimi demonami musiał się w życiu zmierzyć i co (tj. traumy, choroby, cierpienia itd.) mu się w przeszłości przydarzyło. Dopóki nie poznacie szczegółów, nie zgłębicie tematu i nie wysłuchacie czyjejś „spowiedzi”, to najzwyczajniej w świecie nie macie prawa skreślać kogoś tylko dlatego, że wydaje się być „nie z Waszej bajki”. Ani takiej osoby negatywnie oceniać bądź krytykować ją i jej postępowanie.
Secundo: Dziś jest dobrze, ale co przyniesie jutro?
Anglosasi często posługują się zwrotem „to take something for granted”, czyli po naszemu „przyjmować coś za pewnik, uważać coś za pewne, stałe i stabilne”.
Co więcej oni zazwyczaj stosują jego zaprzeczenie, czyli dają sobie rady w stylu: „never take something for granted”. Chcę Wam o tym przypomnieć, abyście mieli z tyłu głowy, że Wasze dokonania życiowe i sukcesy mogą z dnia na dzień się rozsypać.
Że ta cała misterna konstrukcja (począwszy od zdrowia, poprzez majątek a skończywszy na liczbie followersów), którą od lat z mozołem budowaliście, może się w jednej chwili rozpaść na wieść z racji np. choroby lub wypadku kogoś z Waszych najbliższych. Lub nawet Was samych, bo wszystkich nas cechują: kruchość, marność i brak szkieletu z adamantium lub czynnika regeneracyjnego 😉
Tertio: Love is the answer (no matter the question)!
Nie przestawajcie kochać, nie odkładajcie miłości na później, nie szukajcie latami ideału. Kochajcie zamiast oczekiwać miłości, doceniajcie przejawy tego uczucia i cieszcie się każdego dnia z duchowej i cielesnej wspólnoty, w którą jesteście „uwikłani”.
Swoją drugą połówkę traktujcie wyjątkowo i niechaj wyjątkiem od reguły staną się dni Waszej rozłąki¸ a nie na odwrót.
Bo tzw. związek na odległość to nie jest coś, do czego należy dążyć, ani coś dzięki czemu można poczuć się szczęśliwym. To trochę jak podróż „palcem po mapie”, lub oglądanie skleconego naprędce reportażu z podróży.
Bądź na bieżąco