Łutowiec to dość typowa polska wieś (niespełna 150 mieszkańców), położona na Śląsku, który na przestrzeni lat zdążył sobie wyrobić dobrą reputację wśród miłośników wspinaczki skałkowej. I mimo że w promieniu kilkudziesięciu kilometrów znajdują się 3 duże aglomeracje: Opole, Kraków i Katowice, to na ogół nie ma tam w weekendy aż takiego tłoku, jak np. w Rzędkowicach.
Fani fantasy tu rządzą i dzielą
To duży plus, bo można pojechać w kilka osób i nie musieć czekać na swoją kolej przy wybranej drodze lub ostańcu, który nie wiedzieć czemu cieszy się nagłą popularnością. 😉
We wsi jest nieźle zaopatrzony sklepik i nie ma kłopotu ze znalezieniem miejsca kempingowego. A jeśli ktoś woli większe luksusy, to czekają na niego pokoje gościnne w gospodarstwie agroturystycznym oraz w pobliskim, przydrożnym hotelu.
Wapienno-piaskowe fundamenty skorupy ziemskiej powodują, że rejon ten może także poszczycić się kopalniami piasku, a największa z nich zlokalizowana jest w samym Łutowcu. Do tej miejscowości zaglądają również miłośnicy klimatów fantasy i gier terenowych (odbywają się tam liczne obozy młodzieżowe oraz Orkon – jeden z głównych polskich konwentów).
Jeśli preferujemy kameralne wypady wspinaczkowe, to warto w sprawdzić w kalendarzu terminy tych wiedźmińsko-tolkienowskich wydarzenia.
Jak dojechać do Łutowca?
Mały parking najduje sie w centrum wioski Google Maps
Następnie podążaj za Google Maps do skały Knur
Polny Kamień – dla początkujących.
Od października 2019 roku, do dyspozycji początkujących skałkowców (dzięki pracy wykonanej przez duet Jarek Chodenko i Darek Kaptur przy wsparciu Izabeli Gajos) oddano Polny Kamień.
A ściślej mówiąc, kilkanaście wytyczonych przez ów tercet nowych dróg. Tych troje zapewne musiało mężnie walczyć z parchem i niechciana roślinnością, skoro prawie wszystkie nazwy tych nitek zawierają w sobie słowo “wojna” w liczbie pojedynczej lub mnogiej. A może po prostu są fanami takich treści kultury – książek i filmów? 😉
- Szlak Wojny IV
- Gra w Wojnę III
- Twarz Wojny IV
- Duch Turawy V
- Wojna i pokój IV
- Wojna pokoleń V
Połogi, przewieszenia i nauka przewiązywania przez kolucho
Na takich “przywróconych wspinaczce” skałkach jak Polny Kamień, oczyszczonych z zarośli i wszelkich “ciał obcych” nowych dróg będzie tylko przybywać. Szczególnie rekomenduję je osobom, które dopiero zaczynają swoją przygodę z skałkami.
Na pewne trudności można tam natrafić jedynie z początku, potem droga wiedzie przez połogi. Uwaga nowe (dla zupełnie nieobeznanych z elementarzem wspinaczki) słowo: połogi to powierzchnie skalne (lub ściany), które tworzą z powierzchnią ziemi kąt rozwarty.
Więcej niż 90 stopni oznacza, że fragment, po którym się wspinamy ma jeszcze mierzone w stopniach (do 89) nachylenie zbocza, a nie jest prostopadłą do podłoża pionową ścianą mieszkalną.
Przeciwieństwem połogów są przewieszenia, ale w tym miejscu nie będą Wam bardziej mieszał w głowie. Zwłaszcza, że w kolejnych akapitach pojawi się też kilka nowych terminów wspinaczkowych wraz z wyjaśnieniami.
Połogi na Polnym Kamieniu charakteryzują się tym, że im bliżej szczytu, tym więcej miejsc, po których dosłownie można się przespacerować. Stanowią idealną okazję do nauki przewiązywania przez kolucho.
To takie metalowe kółko, przez które przeplata się linę, uprzednio wypinając się z ósemki. A ósemka z kolei to węzeł służący do połączenia uprzęży z liną. W trakcie rzeczonej operacji, przez pewien krótki czas wspinacz nie jest podpięty do liny, lecz wisi na lonży albo dwóch złączonych ze sobą ekspresach.
Zwyczajowo wówczas ogarnia go mniejszy lub większy niepokój, który trzeba oswoić. Po to są właśnie treningi na takich ostańcach jak ten opisywany.
Skała Knur
Prawdziwa górska przygoda V
Ale bardziej mi podpasowała skała o nazwie Knur, na której przeżyłem (w sensie dosłownym: pokonujac ją) “Prawdziwie górską przygodę“. Czemu o niej piszę i dlaczego wielką literą?
Bo tak się ta rewelacyjna droga nazywa. A każdy jej metr to jak podróż… w głąb siebie. Ona obnaża i wypunktowuje słabe strony wspinacza, ale nie mam tu na myśli repertuaru technicznego. Tam chodzi o to, co ma się w głowie, czyli o tzw. mental. Jak żadna inna z moich dotychczasowych nitek, ta potrafi wyjątkowo mocno “zryć beret”.
W pewnym momencie trzeba przesunąć się z jednej skały na drugą, bez jakichś dobrych chwytów dla dłoni, a pod nogami rozciąga się znacząca (około 20-metrowa) przepaść.
Nie jest mi znany żaden inny sposób na jej pokonanie, jak tylko ten sprowadzający się do przytulania ze wszystkich sił. Te chwile, kiedy to przyklejasz się wręcz do ściany i trzymasz się jej iście niedźwiedzim uściskiem… Niejedna nawet zakochana w nas po uszy dziewczyna miałaby dosyć, gdyby objąć ją w ten sposób 😉
Trzej muszkieterowie ze powyższego zdjęcia to – od rozpoczynając od lewej: ja (na Oktoberfescie), Pawełek oraz będący świeżo po kontuzji barku – Kacper. Porwaliśmy się (oczywiście bez motyki, za to z linami i całym ekwipunkiem) na drogi na Knurze.
Oktoberfest VI.2
Obie te przeprawy różnią się znacznie od siebie – przede wszystkim jeśli chodzi o trudność. Ta jest bardzo siłowa i w pewnym sensie dla mnie – dziewicza. Po pierwszy bowiem przyszło mi patentować na wędce nitką wycenianą na VI.2 – o czym kiedyś bym nawet nie pomyślał, żeby spróbować.
Mierząc się przecież z górą, rozsądkiem się trzeba kierować, a nie stricte ułańską fantazją cechującą “jeźdców bez głowy”. Zresztą, jak mawiał Wolter: “zdrowy rozsądek jest czymś pośrednim między inteligencją a głupotą.”
Pierwsze metry tej drogi szły w miarę znośnie – dzięki sensownym chwytom, które ktoś (już nie pamiętam kto) podsumował określeniem “dobre klamy”. Dla laików: to duże, wygodne chwyty, w które można włożyć całą dłoń. Co prawda w Knurowe klamy dało się włożyć jedynie dwa palce, ale i tak czułem się dość pewnie.
To droga idealnie skrojona dla mnie. Jeśli któregoś dnia dorobię się (a musicie wiedzieć, że trenuję ostro i dość efektywnie, przez co słowo “postęp” nie kojarzy mi się z warszawską ulicą “Postępu” ;-)) własnego stylu wspinaczkowego, to Knur będzie świetną miejscówką, by go w pełni pokazać.
Moja wspinaczkowa pazerność przekłada się na dużo siły, dynamiczne ruchy, jak najkrótsze resty (chwile odpoczynku) i konieczność brnięcia w górę. Jakby nam ktoś złowrogi, podążając za nami, zapaloną pochodnię co i rusz pod tyłek podkładał. Ogień pod pupę i jazda w górę 😀 Bliżej mi zatem do wspinaczkowego “sprintu” niż wielominutowych przebieżek po płaskim.
Skała Zamkowa
Wyżej niż jaskółki to ja, za przeproszeniem, Q-twa nie wzlecę
Sekcja wspinaczkowa daje mi w kość, ale zaraz odczuwam duże przyrosty siły i wytrzymałości (co raduje mnie bardzo) oraz wolniejszy postęp, jeśli chodzi o technikę…
Oceniam, że ten Knur to moja pierwsza poważna droga (z tych, które obecnie są w moim zasięgu) i nie mogę się doczekać, kiedy tam wrócę. Chcę ją przejść z dolną asekuracją i to dopiero uznam za wyczyn.
Pozostałe “nitki”, jakie “chapnąłem” podczas tego wyjazdu, “smakowały” mi nieco mniej niż wyżej opisana “dziczyzna”, ale i tak są warte odnotowania:
Q-twa VI (skała: Zamkowa) – na którą ruszyliśmy jeszcze w nocy. Jest super krótka, ale za to bardzo “siłowa”. Ma duże klamy i łatwiejsza dla osób ze sporym zasięgiem ramion.
Wyżej niż jaskółki (na tej samej skale). Znacznie dłuższa od poprzedniej i zdecydowanie bardziej techniczna. Podchodzimy na nogach tak wysoko, jak się da czyli do delikatnej przewieszki. Następnie dochodzimy do komina, w którego ścianach są już dobre chwyty. Trzeba się więcej nagimnastykować, ale i satyfakcja większa.
To już był mój siódmy wypad w rejony skalne – nieomal z rzędu, jeśli nie liczyć jednego wypadu w Tatry. Dodatkowo trenuję w sekcji wspinaczkowej. Wszystko to przekłada się na rosnącą formę, dosłownie czuję, jak rośnie we mnie MOC – ta, którą na myśli miał mistrz Kurtyka, gdy opowiadał o swym treningu: Trening Kurtyki
Współczynnik korby do torby (mocy do wagi) zdecydowanie przemawia na moją korzyść, choć nie zadaję jeszcze ze szmaty (podnoszenie na jednej ręce nadchwytem z pełnego zwisu).
O wspinaczce w Łutowcu
Wspinaczka jest czynnością, którą uczy m.in. pokory, kreatywności i radzenia sobie w trudnych sytuacjach. Idealny trening kompetencji miękkich, które w CV ujmuje się w hasłach pracy “pod presją czasu” lub “w dynamicznym środowisku”.
Z tą różnicą, że to skalne otoczenie jest na maksa realne, mega namacalne i naturalne. Przy okazji, skoro już piszę o środowisku naturalnym, to podsunę Wam link:
do mojego ekologicznego manifestu, o jaki się postarałem, w trakcie żmudnego procesu ku osiągnięciu większej świadomości.
Dalekie od sztucznego świata, przestrzni wirtualnych, od biurek i openspace’ów i różnej wielkości ekranów, w które się trzeba wpatrywać, siedząc sobie wygodnie na krześle. A na dodatek o wiele łatwiej rozwijać przyjaźnie z tymi, którzy są wokół. Z nimi człek przybył, z nimi się wspina, z nimi podróżuje do domu. Siłą rzeczy, trzeba się dobrze poznać i zaufać sobie.
Po takim weekendzie wśród skał powrót do wielkomiejskiej, betonowo-szklanej dżungli bywa bolesny. Ale oceniajac całościowo, to takie wyprawy są warte czasu, pieniędzy i wysiłku. Nawet jeśli nie wysypiamy się tak jak we własnym pokoju, bo naszym kompanom akurat “zebrało się na chrapanie”. 😉
Bądź na bieżąco