Wiecie jak to jest, gdy mężczyzna się oświadczy…jeszcze nie wie, jakie szczęście go czeka (braku szczęścia nie zakładam, o nieszczęściu nawet nie chcę myśleć, kurcze chyba zakochany jestem, hehe)… a zanim się na własnej skórze przekona, zanim mu na głowę wejdzie żona 😉 to jest cały długi proces przygotowań do ożenku.
Było miło i sympatycznie, z myślą o porzuceniu kawalerskiego już się pogodziłem.
W końcu latka lecą, a pewne ważne wydarzenia życiowe lepiej przeżyć, zanim nam facetom stuknie np. 50-tka i zaczniemy się zastanawiać, czy to już czas na obowiązkowe badanie prostaty czy jeszcze można to o parę tygodni odłożyć.
Rozmaite (na ogół wypite) stany kawalerskie
Gdzieś tak w połowie na tej skali emocji uplasował się mój wieczór kawalerski, który postanowiłem spędzić nietypowo. Znaczy się nietypowo jak na mieszczucha z Krakowa, który zazwyczaj do programu tej imprezy wrzuca:
a) sączenie biforków + crusing eleganckim autem po centrum miasta
b) pijatykę (a w wersji hardcore też bijatykę) + wycie z nawalonymi kumplami do księżyca
c) konsumpcję afterków (a czasem pełno skalową popijawę nazajutrz) + kac (nierzadko wymiotny)
d) jakiś tam “niewielki męski komponent rozrywkowy” (do wyboru: paintball, potańcówka)
Chcąc być wiernym własnym zasadom, zrezygnowałem niemal ze wszystkiego, w zasadzie z powyższej listy ostały się tylko:
-biforki (piwko z kolegami przy ognisku)
-okładanie (ale nie innych po gębach, tylko skał gdzieniegdzie, punktowo, gdzie akurat żelastwo jakieś umieścić wypadało)
-rozrywka (ognisko, odrobinę nucenia i męskiego gadania o paniach, które nas nie chciały ;-))
Sokoliki: Przygoda i wspinaczka w malowniczym krajobrazie
Alkoholu totalnie uniknąć się nie da, ale myśmy jego spożycie naprawdę zredukowali. Jakby tak policzyć, to pewnie by wyszło, że łącznie o wiele więcej złociszy poszło nam na zatankowanie aut, którymi przybyliśmy na Tabor pod Krzywą
Wielu spośród moich znajomych mieszka w różnych częściach kraju i są to aktywni, energiczni faceci, którzy na ogół nie spędzają weekendów “w domu przed telewizorem”.
Także doprawdy trudno było ściągnąć ich wszystkich w jedno miejsce w tym samym czasie. Konkretnych miast nie będę wymieniał (wiadomo RODO 😉 – zamiast tego przypomnę Wam, gdzie z nimi byłem.
Łomnica, Kieżmarski, El Chorro, Kazalnica Cubryńska.. Grossglockner, Jura..
Udało mi się także skutecznie zaprosić członków ekipy, z którą odwiedziłem Paklenicę. Aczkolwiek większość z chłopaków w tym samym czasie odbywała akurat kurs wspinania w rysach w Sokolikach (o którym więcej napiszę w kolejnym wpisie), więc po całym dniu łojenia wpadli jedynie na wieczór pogadać przy ognisku.
Sokoliki vs Jura
Niemniej jednak Sokoliki plus pretekst wspinaczkowy zadziałały żeby się spotkać.
Hasło “Sokoliki” ma w sobie dość magii, aby efektywniej podziałało na łojantów niż zaklęcia Gargamela na Smerfów, hehe.
To świetny rejon wspinaczkowy oferujący dobre tarcie na granitowych powierzchniach.
Oznacza to, że trzeba zaufać stopniom, które naprawdę nieźle trzymają. W porównaniu do jurajskich wapieni, tu w Sokolikach tarcie jest lepsze, więc same chwyty mogą być mniejsze.
Zresztą nie ma tam zbyt wielu takich dziurek, w które wtyka się palce – a takich otworów pełno jest na Jurze. Krakowsko-częstochowska miejscówka cechuje się także znikomą liczbą rys – natomiast o Sokolikach powiedzieć można, że to istne „królestwo rys”.
Tabor pod Krzywą
Naszą bazą stał się tym razem Tabor pod Krzywą – obiekt, który bardzo przypadł mi się do gustu. Zwłaszcza, że jest śmiesznie i zarazem ambitnie reklamowany jako „najbardziej kultowy cemping wspinaczkowy”.
Duża przestrzeń, olbrzymia wiata, pod którą można było zjeść w cywilizowanych warunkach, zapewniony dostęp do wody pitnej, palników, czajników i kawiarki, oraz – last but not least – przyjaznych sanitariatów.
Dodatkowym atutem tej miejscówki są baldy znajdujące się 5 min od namiotów.
Kiedyś na kursie wspinaczkowym miałem okazję spać na 9UP, ale chcąc teraz zarezerwować miejsce dla 10 chłopa, Pani kategorycznie odmówiła, a ja byłem już u niej spalony 😀
Ale mniejsza z tym, już tam nie wrócę bo Tabor ma wszystko, czego potrzeba.
O nocleg zadbali (za to im jestem wdzięczny, równe z nich chłopaki) Krzychu z Kacprem z Warszawy, którzy przywieźli ze sobą duży 4-osobowy namiot z przedsionkiem. Pozostało tylko łoić.
Rudawy – rejon Krowiarki i Skalny Mur
Jak dojechać na Tabor?
“W dobie GPS wystarczy wpisać ” Karpniki ul. Kościelna. Przedłużenie ulicy kościelnej to droga prowadząca na Tabor. UWAGA !!!!! nie wpisujemy do GPS w GOOGLE MAP hasła „Tabor pod Krzywą”. Mapy Google prowadzą błędnie od Trzcińska.”
Łopatologiczne i kompleksowe wytłumaczenie zagadnienia dojazdu do Taboru pod Krzywą znajdziecie tutaj: szczegóły dojazdu.
Można tam dojechać bez napędu 4×4, ale teren do równych nie należy. Jak skwitował go Czarek (z którym byłem na Mnichu kiedyś): „prawie każdy zastanawia się: czy urwiesz miskę czy też nie”? Skubanemu nawet się zrymowało, hehe.
Zabalowaliśmy na baldach
Wieczorny, zasłużony odpoczynek przerwał nam Radek.
Radkowi, który miał najwięcej energii i zapału, udało się zaciągnąć nas na baldy w bliskim sąsiedztwie taboru. Aż do tamtego wieczoru myślałem, że chodzenie z materacem na skałki nieprzekraczające 3 metrów to jakiś przypał lub wręcz poważna ujma na honorze.
Nie mam w zwyczaju robić baldów (może kiedyś na starość gdy wyłysieje, hehe) na ściance, ale te przymiarki wypadły nad wyraz interesująco. Muszę przyznać że sekwencje tych naturalnych baldów nie były pozbawione sensu.
Umożliwiały siłowe i dynamiczne ruchy, toteż czas i wysiłek, który na to poświęciłem nie poszedł na marne.
A fakt, ze to zaledwie 5 min. od Taboru to jakiś hit!
Podsumowanie kawalerskiej przygody: Wspinaczkowe refleksje i podziękowania
Jak było? Zasadniczo pozytywnie, aczkolwiek – jak to mawiają – “bez fajerwerków”. Jakichś specjalnych oczekiwań nie miałem. Z jednej strony radowałem się na myśl, że spotkam się znów z tyloma fajnymi chłopakami, z którymi połączyła mnie już jedna lina.
Z drugiej zaś, żadnej epickiej imprezy nie planowałem, więc nie mogę narzekać, że takowej nie przeżyłem.
Swoim pozytywnym vibem szczególnie mocno zarażali nas Mały Kacper i Krzychu – za co im jestem niesamowicie wdzięczny.
Ten ostatni, niemal niczym serialowy McGyver (kto jeszcze pamięta tę postać?) zmontował na boku „rysotablicę”, czyli takie ustrojstwo do ćwiczeń, służące do klinowania rąk i była okazja do “skosztowania nowości”.
Świetną robotę wykonał również Radek (oraz jego kot), który nie dość, że zabrał nas na baldy, to jeszcze przygrywał na gitarze.
Zakończę to słowami, że życie gna do przodu i jeśli wciąż jedynie staramy się dotrzymać mu kroku, to bardzo łatwo możemy przegapić szczególne chwile, ważniejsze od innych.
Bądź na bieżąco