Uczestniczyłem niegdyś w Biegu Rzeźniczka, a tydzień wcześniej odbyłem trekkingowy spacer z kijkami tą samą trasę (27 km). Kolejka Bieszczadzka przewiozła mnie z Majdanu do Balnicy – a stamtąd przeszedłem transgraniczny marsz do przełęczy nad Roztokami. Tam już zabrakło mi sił, żeby dalej iść na Okrąglik i przez Jasło wrócić do Cisnej. Schodząc asfaltową szosą, finiszowałem wówczas bezpośrednio do Majdanu.
W pewnym sensie zatem z Okrąglikiem i Jasłami miałem jak to się ładnie mówi: porachunki do wyrównania, I taka oto kwestia (z ang. zwana „unfinished business”) stanowiła główny powód tej wyprawy.
Zatem finalnie udało mi się pokonać pieszo trasę Biegu Rzeźniczka, tyle że w dwóch turach z tygodniowym interwałem. ;- D Nic dziwnego, że biegnąc jest szybciej i jeden dzień (niepełny) to zajmuje 😀 Przebyta zatem na nogach tego dnia trasa wyglądała następująco:
Łącznie to ponad 16 km i ponad 800 metrów zsumowanych podejść oraz nieco więcej zejść. Algorytm wyliczył, że pokonanie tej drogi w normalnym tempie zajmuje piechurowi około 5,5 godzin.
Główny Szlak Beskidzki
Warto wspomnieć, że dokładnie taką marszrutę przemierzają bywalcy Głównego Szlaku Beskidzkiego w ramach bieszczadzkiego odcinka tej wielkiej magistrali. Wszedłem w ich buty z tą wszakże różnicą, że oni całą tę rajzę robią w jednym ciągu, zaś mnie to zajęło kilka dni. Sądzę, że podzielenie sobie takiej wyprawy na krótsze etapy jest nie tylko ciekawsze (pozwala zboczyć ze szlaku i zdobyć poboczne szczyty), ale i mniej męczące.
A tutaj skrót całej wycieczki.
Logistyka, czyli gdzie zaparkować
Zacznę od przedstawienia logistyki, która w takich rejonach jak Bieszczady (gdzie trudno o solidną pętlę wycieczkową) jest kluczowa dla powodzenia całej eskapady.
Do Cisnej dojechałem swoim samochodem i bezproblemowo (jako jedyny kierowca o tej porze dnia) zaparkowałem na głównym parkingu, płacąc za to całe 10 zł. Zacząłem rozglądać się za busem do Wetliny. Takowy miał odjeżdżać o 7:15, byłem kilkanaście minut przed czasem.
Brak innych turystów zbiły mnie nieco z pantałyku. Przez około 5 minut krążyłem tam, szukając – jak to mawiają – „osobowego źródła informacji”, a nie znalazłszy takiego, zwróciłem się ku tablicom z wytycznymi dla podróżujących. Na szczęście po chwili z busa na parkingu wylazł jakiś facet z biletem w ręku.
Okazało się, że jedzie w kierunku Wetliny i niedługo potem siedziałem już w jego aucie. Najwyraźniej to jego dorywcza forma zarobkowania oparta o fortel pt. „pojawiam się przed oficjalnym autobusem, podwożę turystów i zgarniam od nich hajs”.
Fereczata
Pierwszy etap (podchodzenie z wioski ku wierzchołkowi Fereczaty sięgającemu 1102 m n.p.m.) nie miał nic ciekawego do zaoferowania. Byłem drzewiej w tych stronach, więc tego się zresztą spodziewałem – powiem dosadniej: ten odcinek wydał mi się wręcz brzydki!
Nie dość że to mozolne stawianie kroków po stromym terenie (ponad 500 metrów przewyższenia w ciągu 2 godzin), to jeszcze w jego połowie natrafiłem na rozległe (na szczęście niezbyt głębokie) kałuże błota.
Potem jednak u samego szczytu nastąpiła bardzo miła dla oczu odmiana – niczym zmiana dekoracji teatralnej. W moim mniemaniu wierzchołek Fereczaty stanowi niewielkie okno na cudownie się malującą słowacką część Bieszczad.
Na miejscu zastałem koliście ułożone niewielkie głazy rozlokowane wokół pozostałości rozpalanego tam kiedyś ogniska. Sceneria jak marzenie, super miejscówka na biwak z przyjaciółmi, kiełbaski i śpiewy przy akompaniamencie gitary w księżycową letnią noc.
A takowe (zwane tropikalnymi z temperaturami przekraczającymi 20 stopni) zdarzają się w Polsce coraz częściej, więc okazja w przyszłości nastąpi… Pomysł iście genialny, aczkolwiek wypadałoby upewnić się, czy legalny. Wydaje mi się, że tak, bo Fereczata nie leży na terenie Bieszczadzkiego Parku Narodowego.
Napotkani ludzie i krótkie konwersacje
Spotkałem tam również ambitnego rowerzystę, z którym zamieniłem kilka słów. Opowiedział, że na swoim, iście górskim rowerze, zjeździł chyba wszystko, co było możliwe na tym szlaku. Zapytałem go, jak to jest uprawiać downhill.
W odpowiedzi usłyszałem: „fajnie, tyle że nie wolno dać się zabić w trakcie podjazdu oraz skręcić sobie karku, zjeżdżając.”
Wnioskuję, że jest to kosztowny i niebezpieczny sport 😀
Na pewno wymaga porządnego ubezpieczenia, więc jako świeży tatuś będę się trzymał z daleka od tych “przyjemności”. Wystarczą mi sporadyczne „rodzinne” wycieczki dwukołowe takie jak np. ta: velo-czorsztyn
Wielka Grań Wopistów
Kolejny etap wędrówki zapisał się w mej pamięci jako kilka przyjemnych kwadransów: najpierw nieco w dół, a potem znowu ku górze. Przebiegał przez ładny bukowy las ku Wielkiej Grani Wopistów, które to miano nie przyjęło się, mimo że w słusznie minionej epoce (zakończonej w 1989 roku) próbowano tak przechrzcić ten grzbiet.
O zlikwidowanych w 1991 roku Wojskach Ochrony Pogranicza możecie sobie poczytać – tak w sieci jak i w bibliotece nietrudno trafić na strony im poświęcone.
Okrąglik
Pod Okrąglikiem teren zrobił się trawiasty, a skąpe zalesienie ponownie odsłoniło się niezrównane bieszczadzkie widoki, które nie tylko ja lubię chłonąć oczami. Oznakowanie pokierowało mnie ku polsko-słowackiej granicy (więc od biedy można tę wyrypę uznać za transgraniczną, hehe), wokół której wyrosła cała masa dzikiego zielska przypominającego dmuchawce – może komuś z Was uda się je rozpoznać?
Nie mam bladego pojęcia, co to za gatunek:
Takim właśnie transgranicznym szlakiem pociągnąłem jeszcze dobre kilkaset metrów aż do Okrąglika, który przypomina kopiec kreta, tyle że położony w lesie a nie na polu czy łące.
Gdyby nie oznaczenie, to najprawdopodobniej przeoczyłbym ten wierzchołek. Dostrzegłem ławkę, na której siedział jeden z tych oldskulowo wyglądających turystów: starszy gość z gęstą brodą i grubymi buciorami.
Swym zasmuconym wzrokiem spozierał na okolicę spod daszku fajnego kapelusza. Okazało się, że zgubił drogę na Rabią Skałę, więc ja oraz moja offline’owa mapa posłużyliśmy mu jako wybawienie.
Nie ma to jak satysfakcja, że można komuś obcemu pomóc, kto również woli łazić po górach niż np. przesiadywać godzinami przed telewizorem.
Duże Jasło
Ruszyłem dalej, a po około 30 minutach dotarłem na Jasło (1153 m n.p.m.), skąd rozpościerała się oszałamiająca panorama na Mały Skalaniec i Duży Skalaniec.
Z tego punktu można zrobić sobie „wycieczkę fakultatywną” do wsi Przysłup. Łagodnie opadająca ścieżka biegnie mniej więcej prosto po wspaniałej połoninie, oferując śliczne widoki na wschód oraz północ. Następnie krzyżuje się z szeroką drogą poprzecznie biegnącą wzdłuż dawnego torowiska. Po wyjściu z bukowego lasu, idąc dalej łąkami w kierunku parkingu, natrafimy na smażalnię ryb. Można wstąpić na obiadek do “Domu Pstrąga” i skosztować takich frykasów.
Tym razem szedłem dalej do Małego Jasła, a po drodze minęło mnie dwóch, osobno biegnących w pewnym odstępie od siebie amatorów joggingu. Nic dziwnego, że zastałem ich na tej ścieżce – prowadzi ona po równym i dość płaskim terenie, idealnym do trenowania długich dystansów. Ci, którzy wyznaczali trasę Biegu Rzeźniczka, wiedzieli, co robili.
Szło mi się tamtędy przyjemnie, aż w końcu dostrzegłem ławeczkę i uznałem: czas na przerwę. Usiadłem i skierowałem wzrok na ładne widoki, których nazw mogę się jedynie domyślać. Na pewno widziałem szczyty (jeden z nich to prawdopodobnie Kamienna) i miejscowość położoną po polskiej stronie, ale do dziś zachodzę w głowę, czy był to Przysłup czy też Krzywe.
Małe Jasło
Kontynuując marsz dotarłem w końcu do Małego Jasła (1097 m n.p.m.) i tam dosłownie „opadła mi kopara” na widok przepięknej panoramy. Wśród elementów szeroko widzianego krajobrazu podziwiałem pasmo ze Zwornikiem, Hyrlatą i Rosochą na czele, natomiast nie dane mi było dostrzec szczytu Smereka.
Cudownie wyglądały również rozpościerające się wokół mnie suche trawy – ich obecność sprawiała wrażenie, jakbym przeniósł się nagle na sawannę.
Moje ciało zapragnęło chwili odpoczynku, więc rozłożyłem się jak długi na tej słomianej wyściółce i z zadowoleniem przyglądałem się niebu i chmurkom. W tak błogim położeniu trwałbym dłużej, gdybym miał: a) więcej czasu, b) mniej obowiązków c) żadnych innych planów na najbliższą przyszłość.
Ale czas mnie naglił, w domu stęskniona żona przy płaczącym dziecku, więc tyłek podniosłem z ziemi znacznie wcześniej niż bym sobie tego życzył. Swoją drogą, i tak pragnę niniejszym publicznie podziękować Patce, że mi takich niespełna jednodniowych wypadów nie zabrania.
Zejście do Cisnej
Niedługo potem znów znalazłem się na estetycznym szlaku, który in minus zaskoczył mnie swoją stromizną. Musiałem bardzo uważać, nachylenie terenu przekraczało miejscami 35 stopni, więc łatwo nie było. W szczególności, że miałem już w nogach paręnaście kilometrów i czułem zmęczenie tym powodowane. Zasadniczo w trakcie zejścia nie lubię tak stromych zboczy, ale cóż innego mogłem zrobić?
Motywowała mnie myśl o orzeźwieniu się chłodną oranżadą, która już czekała na mnie w sklepie w Cisnej.
Następnie przeciąłem w poprzek idącą jakaś asfaltowa szosę i doszedłem do pomnika przypominającego o katastrofie wojskowego śmigłowca Mi-8T. W styczniu 1991 roku zginęło tam 10 osób, w większości policjantów, którzy – korzystając z okazji – chcieli z lotu ptaka obejrzeć okolicę oraz przyjrzeć się z powietrza chmurom znamionującym załamanie pogody.
Załoga miała tego kręcić dnia zdjęcia do popularnego wówczas programu tv “997”, a ja sam jeszcze kilka dni wcześniej nie znałem tej historii. Opowiedział mi o niej dziadek mieszkający w Baligrodzie, którego odwiedziłem.
Drałując na ostatnich odcinku, do moich uszu docierał szum wody. To jedna z oznak występowania tam strumyków dopływowych oraz płynącej tam Solinki.nBiegnąca wzdłuż rzeki ścieżka zakończyła się w Cisnej, której ileś lat temu przekraczałem metę Biegu Rzeźniczka.
Sama miejscowość, choć niezbyt duża, wydaje się mi ciekawa i warto do niej zaglądać częściej. Znajduje się tam chociażby legendarna jadłodajnia „Siekierezada”, której nazwę zaczerpnięto z tytułu powieści Edwarda Stachury, kultowego w niektórych kręgach poety i prozaika.
Gdy tylko mam sposobność, to raczę się porządną porcją golonki, która wyśmienicie smakuje po takiej wyrypie. Cenię także fakt, że na strudzonego wędrowca czeka już tam jego własne auto.
Podsumowanie
Brak potrzeby łapania stopa przyczynia się do uznania tej wycieczki za kolejną udaną robinsonadę.
Długo jeszcze pamiętać będę jej kluczowe elementy:
– sielskie (choć krótkie) leżenie wśród traw („sawanna” na Małym Jaśle)
– przepiękne krajobrazy,bzwłaszcza ten na Fereczacie, po mozolnym i nudnym podejściu
Jeśli tęsknisz za efektem WOW, to trasę z Fereczaty do Cisnej przez oba Jasła rekomenduję Ci w niemal 100 procentach. Nie pożałujesz wysiłku, jaki Cię czeka.
Bądź na bieżąco